Przyczajony tygrys, ukryty smok. No, już tak nie do końca...
Robinho, Paulinho, Ricardo Goulart – przeszłość, teraźniejszość i przyszłość brazylijskiej selecao, zebrana w jednym klubie, na obcym kontynencie, wcale nie europejskim, oddana pod opiekę brazylijskiemu mistrzowi świata z 2002 roku, wsparta włoskim mistrzem świata z 2006 roku, dzieląca szatnię z piłkarzami, których nazwiska kończą się zwykle na -ang, -ong lub -eng. Guangzhou Evergrande – dalekowschodni tygrys znów pokazał pazury.
Azjatycki futbol zaczyna gonić tamtejszą gospodarkę. Nie reprezentacyjny, broń Boże – tu nadal dno i kilometr mułu. Klubowy. Liga chińska, pierwsza na kontynencie, swoją wartością (223 miliony euro) bije Ekstraklasę na głowę (135 mln), ale od europejskiego TOP 5 (1-4 mld) wciąż dzielą ją lata świetlne. Dziś to poziom solidnej ligi szwajcarskiej (212 mln), czyli średnia europejska oraz równie prężnie rozwijającej się, tyle że X lat dłużej, MLS (263 mln).
Chińczycy budowę swojej ligi oparli na podobnym schemacie, co Katarczycy i w mniejszym stopniu Saudyjczycy – inwestują dziesiątki milionów euro (rekord: 15 mln za Goularta) w zawodników trzech maści: wielkie talenty, jak wspomniany w nawiasie, dziś już 24-letni, najlepszy piłkarz brazylijskiej ekstraklasy; gwiazdy u szczytu formy, jak – umówmy się – 26-letni Paulinho (transfer z Tottenhamu za 14 mln); w końcu, jak to się u nas utarło, znanych emerytów pokroju 31-letniego Robinho czy wcześniej Nicolasa Anelki. Regułę łatwo dostrzec w poniższym zestawieniu.
Chiny obecnie: Diego Tardelli (Shandong Luneng), Demba Ba, Tim Cahill, Mohamed Sissoko (Szanghaj Szenua), Asamoah Gyan (Szanghaj SIPG). Kiedyś: Didier Drogba, Nicolas Anelka, Vagner Love.
Guangzhau Evergrande – największy klub Azji – obecnie: Alberto Gilardino, Alessandro Diamanti, Elkeson, Ricardo Goulart, Paulinho, Robinho, Alan. Kiedyś: Lucas Barrios, Dario Conca.
Katar obecnie: Vladimir Weiss (Lekhwiya SC), Xavi, Grafite (Al-Sadd). Kiedyś: Raul, Nilmar, Diego Tardelli.
Kwoty również idą w dziesiątki milionów euro. Rekord: 12 mln za nieżyjącego już (atak serca) Christiana Beniteza. I tak samo piłkarze różnej maści, ale w przeważającej części emeryci. Nazwiska Xaviego i Raula mogą robić wrażenie, no ale w jakim wieku oni tam trafili? Katar już sam w sobie kojarzy się z kurortem wypoczynkowym. Zawodnicy „zdatni do użytku” z nieporównywalnie mniejszymi nazwiskami niż w Chinach.
Arabia Saudyjska obecnie: Carlos Eduardo, Ailton (Al-Hilal), Adrian Mierzejewski (Al-Nasr). Kiedyś: Dejan Petković, Thiago Neves.
Kwoty zamykają się w milionach euro. Rekord: 11 mln za Thiago Nevesa. Wielkich nazwisk szukać na próżno, większość to solidni i dość popularni zawodnicy we wcale jeszcze niesędziwym wieku.
Indie: Lucio, Nicolas Anelka, Marco Materazzi, Robert Pires.
Sztuczny i okresowy twór. Tylko emeryci.
Większe transfery robią jeszcze w ZEA (ostatnio odnalazł się tam Ryan Babel), w Australii od czasu do czasu pojawi się jakiś Alessandro Del Piero, rekordy pozostałych azjatyckich lig nie przekraczają 5 mln euro.
To wszystko ligi nowobogackie. A i tak, paradoksalnie, drugą co do wartości na kontynencie jest... liga japońska (223 mln)! Systemowa, budowana od lat, oparta w 99 procentach na zawodnikach z kraju. Bardziej liberalna jest Korea (147 mln – trzecia co do wartości, za nią dopiero Katar: 142 mln), ale jednak też – zero wielkich nazwisk, zero spektakularnych milionowych transferów. To właśnie kluby z tych dwóch państw wiodły ostatnio prym w Azjatyckiej Lidze Mistrzów. Guangzhou Evergrande, jako drugi w historii zespół z Chin, przerwało ich passę dopiero w 2013 roku.
Trzeba również dodać, że – co już zupełnie absurdalne – TOP 5 najbardziej wartościowych lig Azji zamyka... druga liga japońska (117 mln, Ekstraklasa, przypomnijmy, 135 mln)! Może właśnie dlatego Chińczycy tak hurtowo wysyłają tam swoich trenerów? Ci podpatrują, uczą się, bo chcą być wkrótce tacy sami – limit obcokrajowców w ich kraju wynosi zaledwie pięć, a niejeden już futbolowy magnat zza Wielkiego Muru obiecywał: ta liga będzie w stu procentach chińska! Surrealizm jakiś, zważając na obecną pozycję tamtejszej reprezentacji (77. miejsce w rankingu FIFA, za Uzbekistanem, Wyspami Owczymi czy Republiką Zielonego Przylądka)... Ale o tym zaraz.
Na razie Chińczycy muszą spłacać swoje wielkie gwiazdy. Weźmy takiego Dario Conkę. Aż się w głowie nie mieści, że facet, który nigdy nie grał w Europie, którego w wieku 28 lat ściągnięto za jedyne 8 milionów euro (jedyne w skali globalnej, w Chinach to był rekord) i który po niecałych trzech latach wrócił, skąd przyszedł – do współpracującego z Legią Fluminense, zarabiał w pewnym momencie prawie tyle samo co Leo Messi... Argentyńczyk, ten mniej znany, kasował rocznie 8,7 mln, najlepszy piłkarz świata – 8,8 mln.
Przepłacanie piłkarzy to w Chinach – jak i we wszystkich wspomnianych na początku ligach, które uchodzą za najbardziej marnotrawne na świecie – sztywna reguła. No bo jak zachęcić takiego Paulinho do gry na – bądź co bądź nadal – peryferiach futbolu? Prosta sprawa: zapłacić mu o 30 tysięcy funtów więcej niż w czołowym klubie najlepszej ligi świata. I tak były piłkarz ŁKS-u kasuje dziś 85 tysięcy na tydzień, co – zważając na jego formę w ostatnim sezonie: zaledwie 15 występów w Premier League – jest dla Anglików czymś zupełnie abstrakcyjnym.
Dziennikarze Mirror pokusili się nawet o ankietę: czy Paulinho zasługuje na aż tak uderzający wzrost płac? Ponad 50 procent respondentów odpowiedziało bardzo kreatywnie: „I nagle czuję, że zasługuję na podwyżkę, zaraz chyba pójdę do szefa.”; 30 procent: „Po stokroć nie!”; i tylko (a może aż) 18 procent: „Tak, czemu nie?”... Chińskie szaleństwa można mnożyć: 370 tysięcy dolarów płacone miesięcznie Diego Tardellemu, który w Europie nie sprawdził się nigdy; 13,5 miliona euro za 30-letniego(!) Dembę Ba (poprzedni transfer z Chelsea do Besiktasu: 6 mln); piąta pozycja Guangzhou Evergrande w światowym rankingu transferów – zeszłej zimy wydano tam ponad 30 milionów euro, więcej niż Chelsea, Real czy Manchester United.
Dodajmy do tego cały zastęp zagranicznych trenerów. Stanowią oni już ponad połowę wszystkich zatrudnionych w lidze. Nazwiska pokroju Svena-Gorana Erikssona, Gregorio Manzano czy Cosmina Contry mogą robić wrażenie, ale samo Guangzhou Evergrande trenowali już, kolejno: Marcello Lippi, Fabio Cannavaro i dziś Luiz Felipe Scolari. Jakiś Galactik Football. Tym bardziej może dziwić, że w 2012 roku najlepszym trenerem Chin został... nasz polski Dragomir Okuka! Serb rywalizował z Lippim do ostatniej kropli krwi, jednak w rezultacie musiał się zadowolić wicemistrzostwem kraju. Dziś za Wielkim Murem go już nie ma – czy aby granice absurdu nie zostaną przekroczone, jeśli dodamy, że jego posadę w Jiangsu Sainty objął Dan Petrescu?
Wszystko fajnie, mamy w tym nowym piłkarskim świecie swoje ślady – na czym się wszak wzorować, jak nie na polskiej myśli szkoleniowej, wspartej byłym piłkarzem ŁKS-u? – ale pytanie zasadnicze: skąd na to wszystko pieniądze? Bliski Wschód, wiadomo – szejkowie. Chiny? Tam wszystko z założenia jest naj. Najludniejszy kraj świata, najdłuższy mur świata, najwięcej medali na igrzyskach w Pekinie, w końcu i w futbolu chcą być najwięksi. Zrozumiałe. Gospodarka może nie jest naj, ale druga na świecie, a „wsparta” przez politykę jednopartyjnego rządu, niemalże musi przynosić zamierzone efekty. Sam przewodniczący ChRL-u, Xi Jinping, to przecież wielki fan futbolu!
Pragnie dla Chin mistrzostwa świata, potem sam chce zorganizować Mundial... No, bardziej na odwrót (pierwszy „wolny” termin ponoć 2034). W każdym razie, to że chińscy miliarderzy inwestują z całych sił w krajowy futbol, a nie – wzorem swoich kolegów z Bliskiego Wschodu – w Premier League czy Ligue 1, jest naprawdę godne podziwu. Weźmy, już po raz enty, takie Guangzhou Evergrande. Biznes rozkręcają dwaj panowie: Xu Jiayin, magnat rynku nieruchomości (Evergrande to właśnie jego firma) z majątkiem 8,6 miliarda dolarów oraz Jack Ma z branży e-commerce, twórca serwisu Alibaba (tamtejszego eBaya, wiadomo – cenzura) z majątkiem 22,6 miliarda dolarów.
- Polityka wywarła ogromny wpływ na piłkarskie inwestycje w Chinach, ale przypadek Evergrande jest nieco inny. Z biznesowego punktu widzenia, Jiayin rozumie, że rynek nieruchomości nie będzie wiecznie rosnąć i że futbol jest doskonałą szansą, by wypromować swoją markę w innych branżach, jak choćby woda butelkowana – mówi Christopher Atkins z ESPN. I to samo z Jackiem Ma, który do nazwy klubu nie dołożył przecież składnika „Alibaba”. Oficjalna nazwa brzmi Guangzhou Evergrande Taobao. A Taobao to nic innego, jak jeden z podserwisów Alibaba.com. Wodę Evergrande reklamuje z kolei już nawet sam Paulinho. Oni po prostu rozumieją i zdaje się mają pewność, że chiński futbol zostanie wkrótce marką globalną. Gigantyczny zysk, kosmiczny rozwój. To ich czas.
Bardziej dociekliwych odsyłamy do pism ekonomicznych, nas interesuje głównie to, co wspomniana dwójka zamierza zrobić, albo co już zrobiła... Projekt nazywa się Evergrande International Football School. Jak już mówiliśmy, liga chińska ma być wkrótce ligą stuprocentowo chińską, dlatego jej największy klub nie przyjmuje do swojej akademii adeptów zagranicznych. To coś jak katarska Aspire Academy, tyle że tylko dla piłkarzy. Bardziej trafne będzie chyba jednak określenie „Piłkarski Disneyland”. Przy wejściu ogromne posągi Pelego i Bobby'ego Moore'a, dalej replika Pucharu Świata, w końcu 80 pełnowymiarowych boisk, baseny, siłownie, korty tenisowe, lodowisko(!), supermarket, kino, biblioteka, salon gier komputerowych plus oczywiście normalna szkoła z naciskiem na języki obce. W sumie po co, skoro wszyscy i tak będą grać w Chinach?
Może przez współpracę z Realem Madryt, który nadzorował 10-miesięczny(!) proces powstawania szkoły, może przez to, że lwią część jej półtysięcznego personelu stanowią hiszpańscy trenerzy i może przez to, że najlepsi – przynajmniej na razie, bo później już tylko Chiny! – będą mieli okazję sprawdzić się właśnie w Hiszpanii?
- Budujemy ścisłą więź z Guangzhou Evergrande i wierzymy, że z czasem będzie ona tylko coraz bliższa – mówił prezes Realu, Florentino Perez. Czyżby wkrótce jakieś derby świata? Najwyraźniej – w EIFS szkoli się dziś 2600 zawodników, za kilka lat liczba ta ma wzrosnąć do 10 tysięcy. Będzie to wtedy największa akademia piłkarska wszech czasów. Niemożliwe, po prostu niemożliwe, żeby z tak wypielęgnowanego i wychuchanego grona, nie powstała choćby jedna pełnowartościowa jedenastka.
EIFS to oczywiście tylko część większego planu, na który składają się trzy godziny obowiązkowego futbolu tygodniowo dla 17 milionów uczniów szkół podstawowych oraz trzy godziny obowiązkowego futbolu dziennie dla zawodników 200 zespołów akademickich. Jak to w Chinach – po całości. Byle tych dzieci nie zakatowali, a boom na futbol nie odbił się czasem bolesną czkawką...
Guangzhou Evergrande, mimo wielkich nazwisk, mogłoby dziś z powodzeniem rywalizować jedynie w słabszych ligach Europy. To wciąż strefa spadkowa La Liga czy Serie A i może przy dobrych wiatrach środek Ligue 1. To jednak z drugiej strony czterokrotny mistrz Chin (2011, 12, 13, 14), a w 2013 roku – zdobywca potrójnej korony: liga, puchar, Liga Mistrzów. - Naszym celem jest zwycięstwo w klubowych mistrzostwach świata – zapowiadają. I od razu nasuwa się smutny, acz dziwny wniosek: brakuje rozgrywek! Tyle kasy na coś tak mało prestiżowego, często wprost lekceważonego, o zupełnie nieprzekonującej formule, jak rozgrywane zimą KMŚ? Bez sensu. Przyszłe sukcesy „Tygrysów” na pewno dadzą FIFA do myślenia.
Na podświetlanej mapie światowego futbolu zapalają się kolejne terytoria. Ciemnych plam coraz mniej. Nikt nie potrafi przewidzieć kiedy i gdzie znów spadnie z nieba wielkie nazwisko. Piłkarski globus zwariował. Czy dojdzie do tego, że obszar z napisem „Azja” zaświeci jaśniej niż „Europa”? Za Wielkim Murem są o tym przekonani. I mają mocne argumenty, w postaci zielonych, zadrukowanych cyframi, z pozoru niewiele znaczących skrawków papieru. Miliardów skrawków papieru. Oni mogą dziś wszystko.
Komentarze