Boniek i Deyna w PSG?! Fogiel o kulisach dawnych transferów
Prezes PSG przyjechał do Polski specjalnie po Zbigniewa Bońka, ale w przeddzień rozmowy coś mu odbiło i zamknął się w pokoju. Jego poprzednik był wielkim projektantem mody, zakochanym w podaniach Kazimierza Deyny. Na drodze stanęła żelazna kurtyna. W klubie Ronaldinho i Zlatana Ibrahimovicia mogli grać też Mirosław Okoński z Włodzimierzem Smolarkiem. Przymierzali już nawet koszulki! Gdy nagle...
O kulisach niedoszłych transferów opowiada Tadeusz Fogiel, paryski korespondent Polsatsport.pl, kiedyś ceniony piłkarski menadżer. W latach 80. i 90. sprowadził do Francji m.in. Józefa Młynarczyka, Pawła Janasa i Romana Koseckiego. Kiedyś w kadrze wybiegło czterech jego zawodników! Nie zawsze jednak był tak skuteczny. W przeciwnym razie, historia polskiej piłki wyglądałaby dziś zupełnie inaczej.
Fogiel z Paryża: Lewandowski z Ronaldo w PSG? Bardzo możliwe
Rafał Hurkowski: Zbigniew Boniek w PSG – brzmi ciekawie. Rzeczywiście było coś na rzeczy czy raczej poza zasięgiem?
Tadeusz Fogiel: Absolutnie nie był poza zasięgiem. Po prostu źle trafiliśmy z czasem. Do tego splot niefortunnych zdarzeń... Wszystko rozegrało się wokół meczu Polska – Hiszpania w Łodzi, na miesiąc przed wybuchem stanu wojennego. „Zibi” w 74. minucie strzelił na 2:1, ostatecznie przegraliśmy jednak 2:3. Wtedy może jeszcze nie był jakąś wielką gwiazdą, ale anonimem w Europie też już nie był. Kilka dni przed spotkaniem przyjechałem do Warszawy z wiceprezesem PSG, Charlesem Talarem. W trakcie podróży Boniek był oczywiście tematem numer jeden. Bardzo go chcieli. Nazajutrz mieliśmy udać się do Łodzi. I rano stało się coś, czego nie mogę pojąć do dzisiaj. Otóż prezes Talar... zamknął się w pokoju! Rozmawialiśmy przez drzwi. Powiedział mi tylko, że jest zmęczony, że mam jechać sam i że możemy zacząć negocjacje od pięciu milionów franków (niecały milion dolarów – RH)... Nie wiem, czy czymś się zatruł, czy co się tam stało, ale ostatecznie został w hotelu Forum, by jakiś czas później wrócić samotnie do Paryża. Nigdy mi tego nie wyjaśnił.
Nie wierzę, co na to Boniek?
Starałem się jakoś ratować sytuację. Odwiedziłem go w hotelu, wręczyłem – tak, jak to zwykle bywało – trochę paryskich pamiątek i siedliśmy do rozmowy. „Zibi” był świadomy tego, że od dłuższego czasu – co prawda nieoficjalnie – robiłem mu we Francji dobrą reklamę. Wykonywałem te wszystkie zabiegi promocyjno-marketingowe, no i w końcu sprowadziłem do Polski samego wiceprezesa PSG. To by potwierdziło poważne intencje Paryża, gdyby... Gdyby ten prezes wtedy przy mnie był! (śmiech) Nie dało rady tego odkręcić. Miesiąc później stan wojenny, pół roku później Juventus daje za Bońka 1,85 mln dolarów. Pozamiatane. Widzewowi i polskim władzom nie sposób było się oprzeć takiej ofercie, a PSG nigdy przecież nie byłoby na nią stać.
A jak daleko zaszły sprawy z Kazimierzem Deyną? To jednak jeszcze głębszy PRL. Nawet wielki Real Madryt musiał obejść się smakiem.
Dokładnie. Kiedy Polacy święcili największe sukcesy, trudno było cokolwiek załatwić. Deyna był jednym z pierwszych zawodników, których próbowałem przetransferować do PSG. Trenował je wtedy Just Fontaine, dawny rekordzista Mundialu (13 bramek na turnieju w 1958 roku – RH), a funkcję prezesa sprawował Daniel Hechter, słynny na cały świat projektant mody. Szukali akurat wzmocnienia. Wszystko działo się krótko po Mundialu w RFN – nadal w roku 1974. Wtedy zdecydowanie łatwiej było wejść do szatni, nawiązać kontakt z największymi. W jednej z rozmów zasugerowałem Fontaine'owi właśnie Deynę. „To ten Polak lepszy od Neeskensa i tylko trochę słabszy od Cruijffa?” - spytał. Od razu się na ten transfer napalił. A ja w końcu też Polak, dobrze Kazika znałem i naprawdę mogłem coś załatwić. Hechter w okamgnieniu zmobilizował ciężką artylerię. Wysłał swoich ludzi. Mieliśmy wspólnie zrobić wszystko, by sprowadzić Deynę na Parc des Princes. Niestety, odbiliśmy się od ściany. Jeszcze gdyby Kazik nie grał w tej Legii, to może, może. Ale wiadomo, klub wojskowy, bardzo uzależniony politycznie. Nie dało rady go wyrwać. A szkoda, bo widać było wyraźnie, że oferta go zainteresowała. Później próbowało także AS Monaco, ale odpadło w przedbiegach...
Roberta Gadochy też do Nantes nie chcieli puścić, a jednak się udało.
Tą sprawą zajmował się Robert Budzynski, 11-krotny reprezentant Francji, wtedy już dyrektor sportowy Nantes. Chyba ze cztery razy zawoził pieniądze do Polski. Na lewo. Zawsze w małych sumach, bo większych nie można było przecież przewozić. Klubowi bardzo zależało na Gadosze. Działali rozmaitymi kanałami, włączając w to pertraktacje z samym Edwardem Gierkiem. No i dopięli swego. Deyna to jednak pewna magia i za nic nie chcieli go wtedy puścić.
Na pewno bardziej realne były transfery Mirosława Okońskiego i Włodzimierza Smolarka. Przywiózł im Pan nawet koszulki do przymiarki!
(śmiech) Była taka sytuacja, ale to tak bardziej w ramach tradycji – wiadomo, jesteś z Zachodu, musisz przywieźć jakieś pamiątki, gadżety. A że chciałem chłopaków oswoić z nowym pracodawcą, wręczyłem im nowiutkie stroje PSG. Miałem gdzieś nawet zdjęcie małego Ebiego, który przymierza koszulkę dla ojca. Nie mogę go niestety znaleźć.
Mirosław Okoński w koszulce PSG / fot. T.Fogiel
Ponoć trochę się Pan w ich sprawie najeździł.
W sprawie Okońskiego jeździłem z kilkanaście razy! Osobiście od zawsze byłem wielkim zwolennikiem jego talentu. „Mundek” miał w sobie coś z Garrinchy, lewą nogą potrafił wiązać krawaty. Niestety, w Polsce nie zawsze go doceniano. Wtedy prezesem PSG był akurat Francis Borelli. Człowiek, który naprawdę kochał ten klub – po jednym z triumfów w Pucharze Francji wybiegł na boisko, ucałował murawę... Fanatyk. I mimo że transfery Okońskiego i Smolarka w końcu nie wypaliły, wraz z Borellim zjeździliśmy za „Mundkiem” chyba całą Europę! Byliśmy m.in. na jego reprezentacyjnych meczach w Dublinie czy w Zurychu. I ten Borelli autentycznie się w nim zakochał. W tych jego sztuczkach. Za tyle kasy, ile on wydał, żeby go obserwować, miałby spokojnie ze dwóch solidnych zawodników.
I co sprawiło, że Okoński nie jest dziś legendą PSG?
Transfer wisiał na włosku. Na niepowodzenie złożyły się głównie dwa czynniki: komunistyczna władza, która niechętnie puszczała piłkarzy za granicę oraz limit obcokrajowców w Ligue 1. A więc takie względy bardziej proceduralne. Osobiście do dziś żałuję, że nie udało się tego dopiąć. Prezes Borelli sprowadził w jego miejsce Austriaka Richarda Niederbachera, ale jak pokazała przyszłość – z „Mundkiem” zaszedłby o wiele, wiele dalej. Jedynym polskim zawodnikiem, który mógł się z nim później równać pod kątem techniki i dryblingu był Jacek Ziober. Innych nie widzę.
Jemu akurat udało się pomóc – w 1990 roku wytransferował go Pan z ŁKS-u do Montpellier. I to chyba za całkiem niezłe pieniądze, prawda?
Dziwię się, że za tę kasę ŁKS nie potrafił stanąć na nogi. To było przecież 1,86 miliona dolarów! O 10 tysięcy więcej niż Juventus zapłacił za Bońka. Ja tak celowo działałem, żeby przebić ten rekord. No i przez kilka lat pozostał nieruszony. A w rzeczywistości kwota była o niebo wyższa. Tak lewych pieniędzy w polskim futbolu wcześniej nie widziano.
Coś koło trzech milionów?
Coś poniżej trzech, ale powyżej 2,5 mln. Mój najwyższy transfer w karierze i na tamte czasy po prostu kosmos. Co najmniej roczny budżet takiego ŁKS-u. Powiem szczerze: gdy jeden z łódzkich działaczy przyjechał po te dodatkowe pieniądze, miałem okazję zwiedzić podziemia banku w Montpellier. Coś niesamowitego. Do dziś nie mogę wyjść spod wrażenia tego całego labiryntu skrytek i sejfów. Jak w jakimś filmie science-fiction. Pan z Łodzi też poczuł mamonę i... wraz z kolegami później te pieniądze roztrwonił. Klub przecież niebawem stanął na skraju bankructwa. Niebywałe.
Wracając do PSG – do końca walczył Pan o ten transfer. Wysłał mi Pan kiedyś zdjęcie Przemysława Tytonia na Parc des Princes, a więc era już jak najbardziej współczesna. Co tym razem poszło źle?
Walczyłem, walczyłem. Jeszcze żaden Polak nie grał w PSG (bo Polka już tak: znakomita bramkarka Katarzyna Kiedrzynek – RH) i zmianę tej sytuacji wziąłem sobie za taki punkt honoru. Niestety, już raczej mi się nie uda. Epizod z Tytoniem przypadł na czasy Paula Le Guena, a dyrektorem sportowym był wtedy Alain Roche. Poleciłem go na tygodniowe testy, po wcześniejszym kontakcie ze strony jego menadżera. Chłopak zapowiadał się naprawdę nieźle, ale paryżanie znaleźli u niego jakiś mankament na linii bramkowej. Nie pamiętam dokładnie, o co chodziło, ale raczej takim fachowcom, jak Le Guen czy Roche należy ufać. I cóż, dziś do PSG może trafić już chyba tylko Robert Lewandowski.
Komentarze