Miklas: Moje zimowe igrzyska - Lillehammer 1994

Zimowe
Miklas: Moje zimowe igrzyska - Lillehammer 1994
Jaromir Radke uważany był za kandydata do medalu, skończyło się na 5. lokacie /fot. PAP

Wspominając zimowe igrzyska olimpijskie w norweskim Lillehammer warto wrócić do obrad Międzynarodowego Komitetu Olimpijskiego podczas letnich igrzysk w Seulu, we wrześniu 1988 roku. Nieco wcześniej MKOl. postanowił, poniekąd bardzo słusznie, że zimowe igrzyska będą odbywać się na zmianę z letnimi, co dwa lata, a nie jak wcześniej w tym samym roku. Ale oczywiście nadal w cyklu czteroletnim. Należało jednak dokonać jednorazowego przyspieszenia i wyszło na to, że po Albertville (1992) kolejne zimowe spotkanie olimpijskie miało odbyć się już w 1994 roku.

Kandydatur było kilka, a właśnie w Seulu MKOl. postanowił, że po 42 latach (poprzednie odbyły się w 1952 roku w Oslo) zimowe igrzyska wrócą do ojczyzny narciarstwa – Norwegii. O przyznaniu Norwegom igrzysk dowiedzieliśmy się w Seulu podczas wielkiego bankietu dla dziennikarzy.

Małe może być piękne

Jeden z moich ówczesnych radiowych kolegów (nazwisko litościwie pominę) z tego właśnie powodu niemal wpadł w szał. – Jakaś norweska dziura dostała igrzyska!!! To Sofia powinna dostać tę olimpiadę!!! – wykrzykiwał ów kolega, który po kilkunastu latach i ustrojowych przemianach w jakiejś wypowiedzi stwierdził, że najpiękniejsze igrzyska były... w Lillehammer. Ale w 1988 roku był jeszcze, jak to się wówczas mawiało „na bazie i po linii”.  Jak nasz ówczesny radiowy kierownik, który na pierwszym zebraniu podczas igrzysk w Seulu zabronił nam mówić, jak to określił, pozytywnie o Korei Południowej.

MKOl. doskonale wiedział, co czyni. Tym razem gospodarzem miało być małe, ledwie 20-tysięczne miasteczko (notabene Albertville nie większe) położone niespełna 200 kilometrów od Oslo, nad północnymi krańcami długiego na kilkadziesiąt kilometrów jeziora Mjoesa. Lillehammer na trwałe zapisało się też w historii norweskiej kultury, bowiem przez niemal całe swe życie (z wyjątkiem czasu niemieckiej okupacji, kiedy opuściła Norwegię) mieszkała tam Sigrid Undsett, autorka m.in. „Krystyny, córki Lavransa”, laureatka Nagrody Nobla w 1928 r. Położone w dolinie i otoczone wspaniałymi terenami do uprawiania narciarstwa.  Na nich corocznie odbywa się drugi na świecie, pod względem prestiżu i tradycji (po szwedzkim Biegu Wazów), masowy bieg narciarski – Birkebainer Rennet. Trasy niezwykle urokliwe, o czym osobiście się przekonałem, kilka razy po nich biegając.

Biegowe szaleństwo

Przed samymi igrzyskami w rejonie Lillehammer  niezwykle sypnęło śniegiem. Tylko częściowo zgarniano go na pobocza, resztę zwyczajnie ubijano. Nie stanowiło to problemu dla kierowców, bo zimą w Norwegii jeździ się na oponach z kolcami. Nasza ekipa miała wynajętego renault espace’a, którym na ogół ja powoziłem, bo miałem najwięcej roboty. Komentowałem biathlon (samodzielnie), biegi (z Włodzimierzem Szaranowiczem) i skoki (ze Staszkiem Snopkiem i Wojtkiem Fortuną).   

Gdy rozpoczęły się igrzyska nad miejscem igrzysk ustabilizował się wyż. W południe było wspaniale, ale noce były niezwykle mroźne. Temperatura nad ranem spadała do minus trzydziestu i nie było niemal poranka, byśmy się nie zastanawiali, czy biegi lub biathlon odbędą się zgodnie z harmonogramem. Regulaminy zabraniają bowiem przy tak niskich temperaturach rozgrywania zawodów. Ale gdy przychodziło do startu zawsze się okazywało, że temperatura jest w sam raz. Gdy około ósmej rano docieraliśmy na trasy, w nosach zamarzało. Za każdym razem nie mogłem wyjść z podziwu dla tysięcy norweskich kibiców, którzy szczelnie wypełniali nie tylko trybuny obok startu i mety, ale też trasy na całej długości. Mało tego. Było wielu takich, którzy wokół tych tras koczowali w namiotach, by podczas biegów być jak najbliżej swoich idoli. Trafił się też niestety przypadek tragiczny. Jeden z kibiców, zmęczony alkoholem, przysnął gdzieś pod krzakiem i zamarzł.

Norwegowie liczyli, że w męskich biegach powtórzą osiągnięcia z Albertville. Udało im się to tylko w trzech piątych. Dwa biegi wygrał Bjoern Dahlie, jeden młody Thomas Alsgaard. Vegard Ulvang po tajemniczym zaginięciu swego starszego brata, masażysty ekipy norweskich biegaczy podczas letniego zgrupowania, był psychicznie rozbity. Potrójny mistrz olimpijski z Albertville na własnych śmieciach medal (srebrny) zdobył tylko w sztafecie, którą Norwegowie przegrali niespodziewanie z Włochami. Ściślej Dahlie na samym finiszu uległ Silvio Faunerowi. Na 10 kilometrów klasykiem był siódmy, a na królewskim dystansie pięćdziesięciu kilometrów – dziesiąty. W narciarskim maratonie fantastyczny był przyjaciel Ulvanga - Władimir Smirnow, o którym pisałem wspominając igrzyska w Albertville.


Część naszej ekipy pracującej w Lillehammer. Wspomnień czar /fot. archiwum autora

My w biegach męskich w ogóle nie byliśmy reprezentowani. Liczyliśmy na panie, tym bardziej, że całkiem dobrze zaprezentowały się rok wcześniej na mistrzostwach w Falun, gdzie Bernadetta Bocek (po zamążpójściu Piotrowska) była siódma na trzydzieści kilometrów. Na igrzyskach do pierwszej dziesiątki nie udało się jednak wejść na żadnym dystansie ani Bernadetcie, ani Małgorzacie Ruchałowej. Tylko w sztafecie zajęły ósme miejsce. Ósma była też sztafeta biathlonistów, w której na pierwszej zmianie pobiegł 20-letni Tomasz Sikora, o którym się mówiło, że to nadzieja na lepsze czasy polskiego biathlonu.

Jarek, Jarek! Trzymaj się!


Nasze nadzieje na medale wiązały się tym razem z panczenistą Jaromirem Radke. Przed igrzyskami uzyskiwał wyniki, które dawały prawo widzieć go – obok Norwegów i Holendrów -  nawet na podium. Na pięć kilometrów był siódmy, ale liczyliśmy na więcej na „dychę”. Akurat to popołudnie miałem wolne, więc wybrałem się na piękny tor (hala w kształcie odwróconej łodzi wikingów) do Hamar. Poza mną z naszej ekipy był w hali tylko Artur Szulc, który komentował wyścigi panczenistów. Nie było jednak mowy o tym, by usiąść na jednym z prasowych miejsc podczas pierwszych wyścigów, kiedy jechali Holendrzy i Norwegowie. Oglądałem więc ich biegi w biurze prasowym. Znów fantastyczny był Johann Olaf Koss, który zdobył już trzeci złoty medal (wcześniej wygrał na 1500 i 5000 m) i ustanowił trzeci rekord świata. Dziesięć tysięcy widzów szalało ze szczęścia, gdy Koss deklasował rywali.

Radke startował w szóstej parze, a na miejscach prasowych zrobiło się już pusto. Usiadłem więc samotnie przy jednym z długich stołów, żeby spokojnie obejrzeć bieg Polaka. Nieco niżej siedział dziennikarz z Japonii. Przed nim laptop i aparat telefoniczny. I oto do Japończyka, tuż przed startem Radkego, podszedł wysłannik Radia Zet, Doman Nowakowski. Widać było, że chce skorzystać z telefonu, który należało sobie odpowiednio wcześniej zamówić, co oczywiście sporo kosztowało. Gdyby nawet – to Radio Zet czy jakakolwiek inna polska komercyjna rozgłośnia radiowa  nie mogłaby takiej usługi sobie zafundować, bowiem prawo do relacjonowania igrzysk na żywo i z miejsca zawodów miało tylko Polskie Radio, za co uiściło stosowną kwotę licencyjną. Młodemu reporterowi „Zetki” tupetu nie brakowało, więc usiadł obok Japończyka i usiłował mu wytłumaczyć, że chciałby skorzystać z jego telefonu. Widać było, że Japończyk nie może zrozumieć, o co chodzi koledze po fachu, bo – pewnie sobie myślał – skoro mu potrzebny telefon w hali, to powinien sobie taką usługę zamówić, a ponadto są przecież aparaty w biurze prasowym.

Doman nie przejmował się jednak zbytnio obiekcjami nieufnego Japończyka, wziął do ręki słuchawkę i wykręcił stosowny numer w Warszawie.  – Słuchajcie koledzy, zaraz podam Wam numer telefonu, z którego dzwonię i oddzwońcie do mnie, żeby Japoniec nie miał wątpliwości, że będzie musiał za rozmowę płacić. Ponieważ nie mógł dowiedzieć się od Japończyka, jaki mu przydzielono numer, zaczął sam do tej wiedzy dochodzić. Odwracał aparat na wszystkie strony, ale nigdzie nie mógł znaleźć stosownej informacji. Przypuszczał więc, i słusznie, że numer może być na karteczce, którą technicy często doklejali do doprowadzającego kabelka.

Nurkował więc Doman pod stół, Japończyk za nim. Wreszcie jest! Znalazł! Japończyk, już całkowicie zdezorientowany, przygnieciony bezczelnością Polaka, nie wiedział chyba, jak protestować. Po paru chwilach oddzwoniono, Nowakowski szybko podniósł słuchawkę i rozpoczął swą relację. Hala częściowo się wyludniła, bo spodziewane emocje już minęły, a do dekoracji zostało jeszcze kilkadziesiąt minut. Ci, którzy zostali na trybunach, biegiem Radkego się nie ekscytowali, bo międzyczasy wskazywały na to, że Polak, choć jedzie w niezłym tempie, nie ma szans na medal. Pełna podniecenia była za to relacja polskiego reportera: - Wszyscy wstają z miejsc! Emocje sięgają zenitu! Jarek, Jarek, trzymaj się! Jarek, Jarek, trzymaj się!  Jarek trzymał się zresztą całkiem nieźle. Zajął piąte miejsce. Najwyższe spośród całej polskiej ekipy w Lillehammer.        

Kosztowny bankiet

Któregoś popołudnia, gdy po kolejnej transmisji relaksowałem się w „miejscu  zakwaterowania”, przyszedł do mnie Szaranowicz z propozycją nie do odrzucenia. – Mam wiadomość od Jacka Okieńczyca, że dziś wieczorem jest bankiet dla dziennikarzy. Może byśmy się przejechali? Zabierzemy po drodze "Szpaka" (Darka Szpakowskiego) i Jacka Okieńczyca (w ekipie odpowiedzialny był za logistykę, później został szefem sportu w Canal Plus). Powinien być miły wieczór.


Była to chyba najdroższa kolacja w moim życiu /fot. archiwum autora

Dwa razy nie trzeba było mi powtarzać. Każdy bankiet to spora frajda. Na ogół dobra wyżerka, a więc i oszczędność, a poza tym jest okazja do porozmawiania z kolegami z innych ekip. Pilotowany przez kolegów podjechałem na parking przed  gigantycznym namiotem. Jacek poszedł jeszcze się upewnić, po chwili wrócił komenderując z daleka: - Panowie, wysiadamy! Zaraz po przekroczeniu progu podbiegły do nas urocze dziewczyny. Oddaliśmy do szatni kurtki, zostaliśmy odziani w jakieś zgrzebne kamizele, a na głowy włożono nam szyszaki, co miało nas upodobnić do wczesnośredniowiecznych wikingów.

Usadzono nas przy jednym z wielu stołów, na którym po paru minutach  znalazły się zakąski i pieczywo, a potem też  ciepła strawa, do wyboru: z łosia lub renifera i zimne piwo w drewnianych kuflach, wydrążonych z pieńków brzozy. Sztućce też były oprawione w kawałki brzozowych gałązek, a przed każdym znalazła się deska, również brzozowa, wycięta z grubego pnia. Prawdę powiedziawszy coś mi się jednak w tym bankiecie od samego początku nie podobało. Przede wszystkim nigdzie nie widziałem znajomych twarzy. – Panowie. Nigdzie nie widzę znajomych dziennikarzy. A jak już nie ma Ruskich, to jest coś podejrzanego.

Moje wątpliwości koledzy jednak zbyli i biesiadowanie trwało w najlepsze. Było tym milej, że obsługiwała nas piękna kelnerka  Ann-Kristin. Każda przyjemność ma jednak swój finał. Następnego dnia znów trzeba było wstać bladym świtem, około szóstej, bo o dziewiątej zaczynały się już zawody, a więc i transmisje. Zaczęliśmy więc powoli zbierać się do wyjścia, gdy znów pojawiła się przy stole Ann-Kristin. Tym razem z rachunkiem. Wyszło około sześciuset dolarów. Była to chyba najdroższa kolacja w moim życiu. Szaranowicz próbował interweniować pokazując zaproszenie na bankiet, ale wtedy okazało się, że spotkanie dla dziennikarzy odbywało się w… sąsiednim namiocie.






Krzysztof Miklas, Polsat Sport

PolsatSport.pl w wersji na telefony z systemem Android i iOS!

Najnowsze informacje i wiadomości na bieżąco, gdziekolwiek jesteś.

Komentarze