Łukasz Kubot dla Polsatsport.pl: W życiu popełniłem wiele błędów. Dziś chcę tańczyć kankany

Być może teraz zaczyna się najtrudniejszy okres w mojej karierze. Będę na świeczniku. Chciałbym jednak pozostać sobą, być zdrowym, grać i tańczyć jak najwięcej kankanów – mówi w ekskluzywnej rozmowie z Polsatsport.pl Łukasz Kubot. Z triumfatorem Australian Open rozmawialiśmy o tańcach na korcie, stypendium w USA, pomocy Andrzeja Szarmacha, miłości do NBA, problemach Zagłębia Lubin i duecie z Jerzym Janowiczem.
Sebastian Staszewski: Skąd wziął się Pana sposób okazywania radości? Tańczy Pan kankana, a to widok właściwy raczej dla słynnego kabaretu Paradis Latin, niż australijskich kortów Melbourne Park.
Łukasz Kubot: Od początku mojej kariery dużą wagę przykładałem do przygotowania fizycznego. Jestem wysokim zawodnikiem, więc muszę rozciągać się trochę więcej, niż przeciętny gracz. Machanie nogami to było jedno z ćwiczeń, które zalecił mi trener Ivan Machitka. Dziś to moja wizytówka.
Pamięta Pan pierwszego kankana?
Jasne. W 2011 roku, właśnie w Australii. Pokonałem wówczas osiemnastego tenisistę rankingu Sama Querrey’ego. To był pięciosetowy pojedynek, więc chciałem okazać olbrzymią radość. Cieszę się, że na kortach w Melbourne znów miałem do tego okazję i oby w tym roku nie był to ostatni kankan.
Inny symbol, którzy kibice będą z Panem kojarzyć, to wymiana koszulek z Jerzym Janowiczem po pamiętnym ćwierćfinale Wimbledonu w 2013 roku. Może czas na kolejne show?
Czas pokaże. Na tym poziomie sportu, gdzie gra się o bardzo duże pieniądze i emocje są niesamowite, najważniejsze jest, aby pokazać gest fair, olbrzymi szacunek do rywala. Wierzę, że jeszcze niejeden Polak przyniesie naszym rodakom dużo szczęścia i będzie okazja do radości. Jakiejkolwiek.
Który sukces jest wyżej w Pana prywatnym rankingu? Australijski triumf w deblu, czy singlowy ćwierćfinał Wimbledonu?
Mówiłem wielokrotnie, że nie można porównywać gry deblowej i singlowej, ale wygrana w zawodach Wielkiego Szlema to niezapomniana chwila. Razem z Robertem Linstedtem podbiliśmy jeden z czterech najważniejszych turniejów w roku! Jestem bardzo szczęśliwy, ale jeszcze to do mnie nie dociera.
Dużo zmienia się wokół Pana po sukcesie w Melbourne? Na konferencję prasową do Lubina przyjechało kilka ekip telewizyjnych, od tygodnia Pana triumf odmienia się przez wszystkie przypadki.
Wierzę, że to nie jest moje ostatnie pięć minut. Apetyt rośnie w miarę jedzenia i może jeszcze zaskoczę kibiców i siebie. I to nie tylko w grze deblowej, ale i singlowej.
Kilkukrotnie w przeszłości wygrywał Pan w turniejach ATP, ale to zwycięstwo w Wielkim Szlemie rozpocznie Pana drugą, tenisową młodość? Dziś ma Pan 32 lata.
Życzyłbym sobie tego, ale tenis jest sportem w którym szansę na zwycięstwo ma się co tydzień. Trzeba być skupionym i nie patrzeć, czy gra się w Wielkim Szlemie, zawodach rangi ATP czy Challenger. Jestem jednak świadomy, że nie jestem najmłodszym zawodnikiem. Mam ponad trzydziestkę i turnieje muszę dobierać sobie odpowiednio. Wierzę jednak, że nie powiedziałem ostatniego słowa. Jeżeli będę ciężko pracować i zostanę na ziemi, to jestem w stanie jeszcze coś ugrać.
Jest szansa, że zobaczymy Pana w parze z Janowiczem? W takiej konfiguracji graliście już w US Open, czy w Cincinnati.
Jeżeli Jurek byłby w tamtym roku zdrowy, to pewnie kontynuowalibyśmy naszą współpracę w wielu turniejach. Na początku tego roku wydarzyła się jednak taka sytuacja, że z Robertem mamy dobrze rozpoczęty sezon i jest duża szansa na występ w Masters. Musimy zrobić wszystko, aby zagrać w Londynie.
Co z karierą singlową?
Nie chcę jej zawieszać. Roczny plan będę układał właśnie pod mecze w grze pojedynczej. Natomiast oczywiście koncentracja i nakład sił będzie także w występach deblowych, szczególnie w zawodach Wielkiego Szlema. Wierzę, że z Robertem rozegramy wszystkie turnieje i spełnimy nieoczekiwany cel, jakim jest właśnie wspomniany Masters.
Może za bardzo poddaję się euforii, ale teoretycznie w finale wielkiej, światowej imprezy deblowej może spotkać się czterech Polaków. Pan z Janowiczem i Fyrstenberg z Matkowskim. To byłoby coś!
Na pewno. Mariusz z Marcinem mają bardzo duży bagaż doświadczeń, który będzie owocował. Patrząc na nich widzę, że z roku na rok grają coraz lepiej. To kwestia czasu, kiedy zatrybią. W dzisiejszym układzie i systemie liczenia w deblu, czyli w grze bez przewag, dużo zależy od szczęścia, ale wydaje mi się, że są w stanie, tak jak w poprzednich latach, wygrać jakiś turniej. Być może nawet Wielkiego Szlema.
Pana zwycięstwo w AO, półfinał Agnieszki Radwańskiej, a wcześniej finał i półfinał Wimbledonu, sukcesy Janowicza, od lat dobra gra duetu Fyrstenberg – Matkowski. Takiej reklamy, jak dziś, polski tenis nie miał chyba nigdy.
Wierzę, że dzięki temu na kortach pojawią się kolejni sympatycy. Dyscyplina będzie się pchała w górę, będziemy osiągać kolejne sukcesy. Może w najbliższej przyszłości doczekamy się zwycięstwa Polaka w Wielkim Szlemie nie tylko w grze deblowej, ale także singlowej? Mocno wierzę w Agnieszkę Radwańską, która jest na dobrej drodze do takiego zwycięstwa.
Do tego potrzebne są zmiany systemowe. Dziś w Polsce sukces w tenisie osiąga się przede wszystkim przez upór zawodników i rodziców, którzy do pewnego etapu sami muszą finansować kariery dzieci.
Marzy mi się akademia tenisowa w której młodzi ludzie mogliby łączyć sport ze szkołą. Nawet, jeśli nie osiągnęliby sukcesów w sporcie, to wynieśliby pewien kapitał. Odciągniemy ich od problemów, narkotyków, alkoholu. Czesi, którzy mają kilkukrotnie mniejszy kraj, śmieją się z nas, że nie posiadamy prawdziwej infrastruktury tenisowej. U nich mieszka 10 milionów ludzi, a regularnie mają swoich tenisistów w światowym rankingu. I to wysoko.
W Pradze mieszka Pan od 2005 roku, wcześniej przez kilka lat urzędował Pan w Austrii. Dziś, po takim sukcesie jak w Australii, nie myśli Pan o kolejnej zmianie? Może wylot za Ocean? Tam warunki do przygotowań są chyba najlepsze na świecie.
Jestem zadowolony z tego, co dzisiaj mam. W Pradze mieszkają Jan Stočes i Ivan Machitka, trenerzy, którzy kontrolują moją karierę. Oczywiście, trzeba będzie coś zrobić, jeśli myślę o sukcesach w grze singlowej. Może dobiorę kilka elementów, powiększę sztab szkoleniowy? Tenis jest sportem, w którym nie ma czasu na radość, więc chcę iść za ciosem. Być może teraz zaczyna się najtrudniejszy okres w mojej karierze.
Dlaczego?
Będę na świeczniku. Chciałbym jednak pozostać sobą, realizować cele, być zdrowym, grać jak najlepiej i tańczyć jak najwięcej kankanów.
W USA mógł Pan zamieszkać już wcześniej. Miał Pan szansę wyjechać za Ocean na studia.
Miałem oferty z kilku amerykańskich uniwersytetów, m.in. słynnego Duke. Mogłem tam grać, uczyć się, dostawałbym świetne stypendium i nie musiałbym się o nic martwić.
Amerykanie słyną z systemu stypendiów. Nie żałuje Pan więc, że nie wybrał Pan tej opcji?
No właśnie nie. Z jednej strony skończyłbym dobry uniwersytet, ale z drugiej nie mógłbym się w pełni rozwijać, jako tenisista. Niemiałbym wolnego czasu, aby jeździć po świecie i grać w turniejach ATP, poza tym wszystkie zarobki szły by na konto uniwersytetu, bo jako stypendysta nie mógłbym mieć dochodów.
Pana kariera zaczęła się w Lubinie, prawda? Tu został Pan sportowcem.
Byłem energicznym dzieckiem, miałem siedem lat i rodzice zaprowadzili mnie na kort. Tam miłość do tenisa wszczepił mi mój pierwszy trener pan Ryszard Korzeniowski. Wstąpiłem do szkółki, w której był opiekunem. Pozdrawiam go, bo jestem niezwykle wdzięczny za jego poświęcenie.
Dziś znamy Pana jako tenisistę, ale miał Pan grać w piłkę nożną, tak jak Pana ojciec, Janusz.
Fakt, tata grał w Zagłębiu, później był w tym klubie trenerem. Ja, co prawda, urodziłem się w Bolesławcu, ale całe dzieciństwo spędziłem właśnie w Lubinie. Z prostych przyczyn byłem więc blisko futbolu. Chciałem nawet grać, jak każdy chłopak, ale w tamtych czasach nie było dla mnie grupy młodzieżowej mojego rocznika. Miałem siedem lat, a nabór zaczynał się od dziesięciu.
Nie żałuje Pan czasami, że nie został piłkarzem?
Mając 16-17 lat musiałem zdecydować, co chcę w życiu robić. Wybrałem tenis i jak widać, to był niezły wybór. Do dnia dzisiejszego lubię jednak pokopać sobie piłkę.
Futbol towarzyszył Panu także na korcie. Kto wie, czy gdyby nie finansowa pomoc Andrzeja Szarmacha, dziś świętowałby Pan triumf w Melbourne.
Pan Andrzej to wielki przyjaciel naszej rodziny. W 1998 roku pracował w Zagłębiu jako pierwszy trener. Pomagał mu mój tata i kiedyś doszło do jakiejś rozmowy, w której pan Andrzej dowiedział się, że nie mamy pieniędzy na mój wylot do USA. Wyłożył kasę ze swojej kieszeni. Miałem szesnaście lat, brakowało środków finansowych, a on nam pomógł.
Kibicuje Pan Zagłębiu do dziś?
Wiadomo, że jestem stąd, więc sentyment do klubu jest. Pamiętam mecze w europejskich pucharach. Graliśmy z Bologną, Milanem. Oglądałem te spotkania z trybun. Chciałoby się, żeby Zagłębie grało lepiej, ale jest, jak jest.
Kto może być w tym sezonie mistrzem Polski?
Może właśnie Zagłębie? Wystarczy odwrócić tabelę (śmiech).
Tenis i futbol to nie Pana jedyne sportowe miłości. Trzecia to koszykówka.
To jeszcze uczucie z czasów młodzieńczych. Wtedy była moda na amerykańskiego kosza, wszyscy oglądaliśmy NBA. Kupiłem w sklepie piłkę Charlotte Orleans Hornets, z tą fajną osą. Nie kibicowałem orleańczykom, ale akurat taka piłka była dostępna (śmiech). Byłem za to za San Antonio Spurs - z Robinsonem, Rodmanem. To była drużyna! Wtedy nie grało się nałogowo na konsolach i komputerach. Jak się miało piłkę, to biegało się po boisku i rzucało do kosza.
Zrobi Pan wsad?
Oj, chyba takiego wyskoku nie mam. Pewnie by się nie udałoby.
Fachowcy często podkreślają Pana świetne parametry fizyczne, muskularną budowę ciała. Na Pana stronie internetowej symbolem jest byk - symbol siły. Pamiętam jednak zwycięski mecz z Hiszpanem Almagro, po którym w centrum prasowym o mało się Pan nie popłakał. Zastanawiam się która twarz Łukasza Kubota jest tą prawdziwą?
O to pewnie należałoby zapytać moją rodziną. Na stronie mam byka, bo to mój znak zodiaku. Kiedyś byłem bardziej uparty, dążyłem do celu nie dając sobie nic powiedzieć, ale dziś człowiek nabiera doświadczenia. Wiem, że należy uczyć się na błędach, a ja popełniłem ich sporo. Najważniejsze teraz, aby wyciągnąć wnioski i dążyć do sukcesu. To zamierzam robić.
Łukasz Kubot: Od początku mojej kariery dużą wagę przykładałem do przygotowania fizycznego. Jestem wysokim zawodnikiem, więc muszę rozciągać się trochę więcej, niż przeciętny gracz. Machanie nogami to było jedno z ćwiczeń, które zalecił mi trener Ivan Machitka. Dziś to moja wizytówka.
Pamięta Pan pierwszego kankana?
Jasne. W 2011 roku, właśnie w Australii. Pokonałem wówczas osiemnastego tenisistę rankingu Sama Querrey’ego. To był pięciosetowy pojedynek, więc chciałem okazać olbrzymią radość. Cieszę się, że na kortach w Melbourne znów miałem do tego okazję i oby w tym roku nie był to ostatni kankan.
Inny symbol, którzy kibice będą z Panem kojarzyć, to wymiana koszulek z Jerzym Janowiczem po pamiętnym ćwierćfinale Wimbledonu w 2013 roku. Może czas na kolejne show?
Czas pokaże. Na tym poziomie sportu, gdzie gra się o bardzo duże pieniądze i emocje są niesamowite, najważniejsze jest, aby pokazać gest fair, olbrzymi szacunek do rywala. Wierzę, że jeszcze niejeden Polak przyniesie naszym rodakom dużo szczęścia i będzie okazja do radości. Jakiejkolwiek.
Który sukces jest wyżej w Pana prywatnym rankingu? Australijski triumf w deblu, czy singlowy ćwierćfinał Wimbledonu?
Mówiłem wielokrotnie, że nie można porównywać gry deblowej i singlowej, ale wygrana w zawodach Wielkiego Szlema to niezapomniana chwila. Razem z Robertem Linstedtem podbiliśmy jeden z czterech najważniejszych turniejów w roku! Jestem bardzo szczęśliwy, ale jeszcze to do mnie nie dociera.
Dużo zmienia się wokół Pana po sukcesie w Melbourne? Na konferencję prasową do Lubina przyjechało kilka ekip telewizyjnych, od tygodnia Pana triumf odmienia się przez wszystkie przypadki.
Wierzę, że to nie jest moje ostatnie pięć minut. Apetyt rośnie w miarę jedzenia i może jeszcze zaskoczę kibiców i siebie. I to nie tylko w grze deblowej, ale i singlowej.

Kilkukrotnie w przeszłości wygrywał Pan w turniejach ATP, ale to zwycięstwo w Wielkim Szlemie rozpocznie Pana drugą, tenisową młodość? Dziś ma Pan 32 lata.
Życzyłbym sobie tego, ale tenis jest sportem w którym szansę na zwycięstwo ma się co tydzień. Trzeba być skupionym i nie patrzeć, czy gra się w Wielkim Szlemie, zawodach rangi ATP czy Challenger. Jestem jednak świadomy, że nie jestem najmłodszym zawodnikiem. Mam ponad trzydziestkę i turnieje muszę dobierać sobie odpowiednio. Wierzę jednak, że nie powiedziałem ostatniego słowa. Jeżeli będę ciężko pracować i zostanę na ziemi, to jestem w stanie jeszcze coś ugrać.
Jest szansa, że zobaczymy Pana w parze z Janowiczem? W takiej konfiguracji graliście już w US Open, czy w Cincinnati.
Jeżeli Jurek byłby w tamtym roku zdrowy, to pewnie kontynuowalibyśmy naszą współpracę w wielu turniejach. Na początku tego roku wydarzyła się jednak taka sytuacja, że z Robertem mamy dobrze rozpoczęty sezon i jest duża szansa na występ w Masters. Musimy zrobić wszystko, aby zagrać w Londynie.
Co z karierą singlową?
Nie chcę jej zawieszać. Roczny plan będę układał właśnie pod mecze w grze pojedynczej. Natomiast oczywiście koncentracja i nakład sił będzie także w występach deblowych, szczególnie w zawodach Wielkiego Szlema. Wierzę, że z Robertem rozegramy wszystkie turnieje i spełnimy nieoczekiwany cel, jakim jest właśnie wspomniany Masters.
Może za bardzo poddaję się euforii, ale teoretycznie w finale wielkiej, światowej imprezy deblowej może spotkać się czterech Polaków. Pan z Janowiczem i Fyrstenberg z Matkowskim. To byłoby coś!
Na pewno. Mariusz z Marcinem mają bardzo duży bagaż doświadczeń, który będzie owocował. Patrząc na nich widzę, że z roku na rok grają coraz lepiej. To kwestia czasu, kiedy zatrybią. W dzisiejszym układzie i systemie liczenia w deblu, czyli w grze bez przewag, dużo zależy od szczęścia, ale wydaje mi się, że są w stanie, tak jak w poprzednich latach, wygrać jakiś turniej. Być może nawet Wielkiego Szlema.
Pana zwycięstwo w AO, półfinał Agnieszki Radwańskiej, a wcześniej finał i półfinał Wimbledonu, sukcesy Janowicza, od lat dobra gra duetu Fyrstenberg – Matkowski. Takiej reklamy, jak dziś, polski tenis nie miał chyba nigdy.
Wierzę, że dzięki temu na kortach pojawią się kolejni sympatycy. Dyscyplina będzie się pchała w górę, będziemy osiągać kolejne sukcesy. Może w najbliższej przyszłości doczekamy się zwycięstwa Polaka w Wielkim Szlemie nie tylko w grze deblowej, ale także singlowej? Mocno wierzę w Agnieszkę Radwańską, która jest na dobrej drodze do takiego zwycięstwa.
Do tego potrzebne są zmiany systemowe. Dziś w Polsce sukces w tenisie osiąga się przede wszystkim przez upór zawodników i rodziców, którzy do pewnego etapu sami muszą finansować kariery dzieci.
Marzy mi się akademia tenisowa w której młodzi ludzie mogliby łączyć sport ze szkołą. Nawet, jeśli nie osiągnęliby sukcesów w sporcie, to wynieśliby pewien kapitał. Odciągniemy ich od problemów, narkotyków, alkoholu. Czesi, którzy mają kilkukrotnie mniejszy kraj, śmieją się z nas, że nie posiadamy prawdziwej infrastruktury tenisowej. U nich mieszka 10 milionów ludzi, a regularnie mają swoich tenisistów w światowym rankingu. I to wysoko.

W Pradze mieszka Pan od 2005 roku, wcześniej przez kilka lat urzędował Pan w Austrii. Dziś, po takim sukcesie jak w Australii, nie myśli Pan o kolejnej zmianie? Może wylot za Ocean? Tam warunki do przygotowań są chyba najlepsze na świecie.
Jestem zadowolony z tego, co dzisiaj mam. W Pradze mieszkają Jan Stočes i Ivan Machitka, trenerzy, którzy kontrolują moją karierę. Oczywiście, trzeba będzie coś zrobić, jeśli myślę o sukcesach w grze singlowej. Może dobiorę kilka elementów, powiększę sztab szkoleniowy? Tenis jest sportem, w którym nie ma czasu na radość, więc chcę iść za ciosem. Być może teraz zaczyna się najtrudniejszy okres w mojej karierze.
Dlaczego?
Będę na świeczniku. Chciałbym jednak pozostać sobą, realizować cele, być zdrowym, grać jak najlepiej i tańczyć jak najwięcej kankanów.
W USA mógł Pan zamieszkać już wcześniej. Miał Pan szansę wyjechać za Ocean na studia.
Miałem oferty z kilku amerykańskich uniwersytetów, m.in. słynnego Duke. Mogłem tam grać, uczyć się, dostawałbym świetne stypendium i nie musiałbym się o nic martwić.
Amerykanie słyną z systemu stypendiów. Nie żałuje Pan więc, że nie wybrał Pan tej opcji?
No właśnie nie. Z jednej strony skończyłbym dobry uniwersytet, ale z drugiej nie mógłbym się w pełni rozwijać, jako tenisista. Niemiałbym wolnego czasu, aby jeździć po świecie i grać w turniejach ATP, poza tym wszystkie zarobki szły by na konto uniwersytetu, bo jako stypendysta nie mógłbym mieć dochodów.
Pana kariera zaczęła się w Lubinie, prawda? Tu został Pan sportowcem.
Byłem energicznym dzieckiem, miałem siedem lat i rodzice zaprowadzili mnie na kort. Tam miłość do tenisa wszczepił mi mój pierwszy trener pan Ryszard Korzeniowski. Wstąpiłem do szkółki, w której był opiekunem. Pozdrawiam go, bo jestem niezwykle wdzięczny za jego poświęcenie.
Dziś znamy Pana jako tenisistę, ale miał Pan grać w piłkę nożną, tak jak Pana ojciec, Janusz.
Fakt, tata grał w Zagłębiu, później był w tym klubie trenerem. Ja, co prawda, urodziłem się w Bolesławcu, ale całe dzieciństwo spędziłem właśnie w Lubinie. Z prostych przyczyn byłem więc blisko futbolu. Chciałem nawet grać, jak każdy chłopak, ale w tamtych czasach nie było dla mnie grupy młodzieżowej mojego rocznika. Miałem siedem lat, a nabór zaczynał się od dziesięciu.
Nie żałuje Pan czasami, że nie został piłkarzem?
Mając 16-17 lat musiałem zdecydować, co chcę w życiu robić. Wybrałem tenis i jak widać, to był niezły wybór. Do dnia dzisiejszego lubię jednak pokopać sobie piłkę.
Futbol towarzyszył Panu także na korcie. Kto wie, czy gdyby nie finansowa pomoc Andrzeja Szarmacha, dziś świętowałby Pan triumf w Melbourne.
Pan Andrzej to wielki przyjaciel naszej rodziny. W 1998 roku pracował w Zagłębiu jako pierwszy trener. Pomagał mu mój tata i kiedyś doszło do jakiejś rozmowy, w której pan Andrzej dowiedział się, że nie mamy pieniędzy na mój wylot do USA. Wyłożył kasę ze swojej kieszeni. Miałem szesnaście lat, brakowało środków finansowych, a on nam pomógł.
Kibicuje Pan Zagłębiu do dziś?
Wiadomo, że jestem stąd, więc sentyment do klubu jest. Pamiętam mecze w europejskich pucharach. Graliśmy z Bologną, Milanem. Oglądałem te spotkania z trybun. Chciałoby się, żeby Zagłębie grało lepiej, ale jest, jak jest.
Kto może być w tym sezonie mistrzem Polski?
Może właśnie Zagłębie? Wystarczy odwrócić tabelę (śmiech).

Tenis i futbol to nie Pana jedyne sportowe miłości. Trzecia to koszykówka.
To jeszcze uczucie z czasów młodzieńczych. Wtedy była moda na amerykańskiego kosza, wszyscy oglądaliśmy NBA. Kupiłem w sklepie piłkę Charlotte Orleans Hornets, z tą fajną osą. Nie kibicowałem orleańczykom, ale akurat taka piłka była dostępna (śmiech). Byłem za to za San Antonio Spurs - z Robinsonem, Rodmanem. To była drużyna! Wtedy nie grało się nałogowo na konsolach i komputerach. Jak się miało piłkę, to biegało się po boisku i rzucało do kosza.
Zrobi Pan wsad?
Oj, chyba takiego wyskoku nie mam. Pewnie by się nie udałoby.
Fachowcy często podkreślają Pana świetne parametry fizyczne, muskularną budowę ciała. Na Pana stronie internetowej symbolem jest byk - symbol siły. Pamiętam jednak zwycięski mecz z Hiszpanem Almagro, po którym w centrum prasowym o mało się Pan nie popłakał. Zastanawiam się która twarz Łukasza Kubota jest tą prawdziwą?
O to pewnie należałoby zapytać moją rodziną. Na stronie mam byka, bo to mój znak zodiaku. Kiedyś byłem bardziej uparty, dążyłem do celu nie dając sobie nic powiedzieć, ale dziś człowiek nabiera doświadczenia. Wiem, że należy uczyć się na błędach, a ja popełniłem ich sporo. Najważniejsze teraz, aby wyciągnąć wnioski i dążyć do sukcesu. To zamierzam robić.
Komentarze