Pindera: Złote igrzyska. I co dalej ?

W Soczi słońce dla polskich sportowców świeciło mocniej niż kiedykolwiek. Cztery złote medale, okraszone srebrem i brązem, to najlepszy wynik w historii, z którego trzeba się cieszyć, ale ze świadomością, że potęgą w sportach zimowych jeszcze długo nie będziemy.
O tym, że mamy Justynę Kowalczyk i Kamila Stocha, wiedzieliśmy wcześniej. Ona mistrzyni olimpijska z Vancouver, on złoty medalista mistrzostw świata w Val di Fiemme i lider Pucharu Świata lecieli na te igrzyska, by potwierdzić swój prymat. Ale o ty, że mamy jeszcze Zbigniewa Bródkę i obie drużyny pań i panów w łyżwiarstwie szybkim, których stać na medale, dowiedzieliśmy się już w trakcie olimpijskiej rywalizacji. Owszem fachowcy wspominali, że szanse na podium są realne, ale te z reguły dzieli się przez trzy, więc już jeden medal byłby świętem, ale żeby od razu aż trzy, w tym złoty?
Wyłom w pomarańczowym murze
Panczeny mają w Polsce piękną historię: olimpijskie sukcesy Elwiry Seroczyńskiej i Heleny Pilejczyk w 1960 roku, czy później medalowe, realne aspiracje Erwiny Ryś Ferens, Zofii Tokarczyk, Jaromira Radke i Pawła Zygmunta. Kiedy cztery lata temu, w ostatnim dniu igrzysk Justyna Kowalczyk wygrywała dramatyczny bieg na 30 km z Marit Bjoergen, sukces naszych panczenistek, które zdobyły w Vancouver brązowy medal w wyścigu drużynowym widzieli na własne oczy nieliczni z naszej ekipy, nie mówiąc o dziennikarzach, którzy zjechali się do Whistler. To właśnie wtedy Katarzyna Bachleda Curuś, Luiza Złotkowska i Katarzyna Woźniak pokazały, że można skutecznie walczyć z gigantami tej dyscypliny. Na podium zabrakło wtedy Natalii Czerwonki, która była przecież częścią tej medalowej drużyny. Ona na swój medal musiała czekać do kolejnych igrzysk i na szczęście się doczekała.
W Soczi polskie panczeny odniosły ogromny sukces, zajmując drugie miejsce w klasyfikacji generalnej za Holandią, która zdobywając 23 medale znokautowała konkurencję. W tym nieprawdopodobnym, pomarańczowym murze wyłom zrobił tylko Bródka, strażak z Domaniewic, który w finałowym biegu na 1500 m pokonał o 0,003 s Koena Verveija. Gdy Bródkę zapytano, jeszcze w Soczi, czy jesteśmy w tym sporcie potęgą odpowiedział, że tak, ale wśród krajów, które nie posiadają nawet jednego, krytego toru. Być może teraz to się zmieni. Moment jest wymarzony, bo jeśli nie teraz, to kiedy?
Skoczkowie narciarscy mieli szczęście, że nie zmarnowano sukcesów Adama Małysza i powstał, jak to określił trener naszej reprezentacji Łukasz Kruczek: zalążek systemu. Warto to podkreślić: nie system, tylko jego zalążek. Jest jednak sponsor, są nowe skocznie i konkursy dla młodych skoczków, którzy chcą podążać śladami mistrza.
Będą wypinać pierś do orderów
Dlatego dziś mamy mistrzów świata juniorów, indywidualnie i w drużynie, złote medale Uniwersjady i fenomenalne sukcesy na igrzyskach w Soczi. Efektem są głosy niedosytu, gdy w stojącym na najwyższym poziomie konkursie drużynowym Polacy zajmują czwarte miejsce, najlepsze w historii. Tak zareagowali też sami skoczkowie, ale to znak, że nie mają żadnych kompleksów, są pazerni na sukcesy, w najlepszym znaczeniu tego słowa. A przecież jeszcze nie tak dawno słyszałem i czytałem, że po Małyszu, gdy odejdzie na emeryturę, zostanie spalona zmienia. Tymczasem Kamil Stoch zdobywa dwa złote medale igrzysk, co jest jednym z największych sukcesów w całej historii polskiego sportu, nie tylko zimowego.
Oczywiście teraz działacze będą wypinać pierś do orderów, a politycy grzać się w cieple złotych medali z Soczi, to normalne, ale zgubna byłaby wiara, że zajmując najlepsze w historii zimowych igrzysk 11. miejsce w klasyfikacji medalowej, jesteśmy potęgą. Otóż nie jesteśmy i prawdopodobnie nigdy nią nie będziemy, ale w przyszłości medali może być więcej, jeśli powstanie system szkolenia, którego wciąż nie ma.
W biegach narciarskich odnosimy sukcesy tylko dlatego, że Justyna Kowalczyk, wyjątkowa dziewczyna, trafiła kiedyś na wyjątkowego trenera Aleksandra Wierietielnego. Tego samego, którego wyrzucono z biatlonu, bo doprowadził Tomasza Sikorę, późniejszego, srebrnego medalistę olimpijskiego, do tytułu mistrza świata, pierwszego w historii tej dyscypliny.
Z hokeistów znamy Mariusza Czerkawskiego
Jeśli Kowalczyk zdecyduje się zakończyć karierę, to na medal w biegach możemy czekać pół wieku. Tak jak w kombinacji klasycznej, w której zdobyliśmy pierwszy olimpijski, zimowy medal, w 1956 roku (Franciszek Groń Gąsienica), a później przez wiele lat należeliśmy do światowej czołówki.
Igrzyska to nie tylko skoki, biegi czy panczeny, choć przykład Holandii pokazuje, że wąska specjalizacja bywa opłacalna. Jest jeszcze narciarstwo alpejskie, snowboard, saneczki, bobsleje, łyżwy figurowe, hokej. Kiedyś mieliśmy alpejczyka Andrzeja Bachledę i jego syna, a później siostry Tlałki. Mieliśmy też jednego z najlepszych na świecie łyżwiarza figurowego, Grzegorza Filipowskiego, i hokejową drużynę, która pokonała na mistrzostwach świata w Katowicach (1976) Związek Radziecki, z Władysławem Tretjakiem , Walerym Charłamowem i Aleksandrem Malcewem, że tylko ich wymienię. Dziś z hokeistów znamy Mariusza Czerkawskiego, który lata całe grał w NHL, ale już dawno zakończył karierę.
Polski sport, nie tylko zimowy, opiera się na wybitnych indywidualnościach, ale drużynowe medale łyżwiarzy szybkich pokazują, że może też być inaczej. I o tym właśnie trzeba pamiętać, nie tracąc oczywiście z oczu asów, myśląc o kolejnych igrzyskach, które wcale nie muszą być gorsze, niż te w Soczi.
Wyłom w pomarańczowym murze
Panczeny mają w Polsce piękną historię: olimpijskie sukcesy Elwiry Seroczyńskiej i Heleny Pilejczyk w 1960 roku, czy później medalowe, realne aspiracje Erwiny Ryś Ferens, Zofii Tokarczyk, Jaromira Radke i Pawła Zygmunta. Kiedy cztery lata temu, w ostatnim dniu igrzysk Justyna Kowalczyk wygrywała dramatyczny bieg na 30 km z Marit Bjoergen, sukces naszych panczenistek, które zdobyły w Vancouver brązowy medal w wyścigu drużynowym widzieli na własne oczy nieliczni z naszej ekipy, nie mówiąc o dziennikarzach, którzy zjechali się do Whistler. To właśnie wtedy Katarzyna Bachleda Curuś, Luiza Złotkowska i Katarzyna Woźniak pokazały, że można skutecznie walczyć z gigantami tej dyscypliny. Na podium zabrakło wtedy Natalii Czerwonki, która była przecież częścią tej medalowej drużyny. Ona na swój medal musiała czekać do kolejnych igrzysk i na szczęście się doczekała.
W Soczi polskie panczeny odniosły ogromny sukces, zajmując drugie miejsce w klasyfikacji generalnej za Holandią, która zdobywając 23 medale znokautowała konkurencję. W tym nieprawdopodobnym, pomarańczowym murze wyłom zrobił tylko Bródka, strażak z Domaniewic, który w finałowym biegu na 1500 m pokonał o 0,003 s Koena Verveija. Gdy Bródkę zapytano, jeszcze w Soczi, czy jesteśmy w tym sporcie potęgą odpowiedział, że tak, ale wśród krajów, które nie posiadają nawet jednego, krytego toru. Być może teraz to się zmieni. Moment jest wymarzony, bo jeśli nie teraz, to kiedy?
Skoczkowie narciarscy mieli szczęście, że nie zmarnowano sukcesów Adama Małysza i powstał, jak to określił trener naszej reprezentacji Łukasz Kruczek: zalążek systemu. Warto to podkreślić: nie system, tylko jego zalążek. Jest jednak sponsor, są nowe skocznie i konkursy dla młodych skoczków, którzy chcą podążać śladami mistrza.
Będą wypinać pierś do orderów
Dlatego dziś mamy mistrzów świata juniorów, indywidualnie i w drużynie, złote medale Uniwersjady i fenomenalne sukcesy na igrzyskach w Soczi. Efektem są głosy niedosytu, gdy w stojącym na najwyższym poziomie konkursie drużynowym Polacy zajmują czwarte miejsce, najlepsze w historii. Tak zareagowali też sami skoczkowie, ale to znak, że nie mają żadnych kompleksów, są pazerni na sukcesy, w najlepszym znaczeniu tego słowa. A przecież jeszcze nie tak dawno słyszałem i czytałem, że po Małyszu, gdy odejdzie na emeryturę, zostanie spalona zmienia. Tymczasem Kamil Stoch zdobywa dwa złote medale igrzysk, co jest jednym z największych sukcesów w całej historii polskiego sportu, nie tylko zimowego.
Oczywiście teraz działacze będą wypinać pierś do orderów, a politycy grzać się w cieple złotych medali z Soczi, to normalne, ale zgubna byłaby wiara, że zajmując najlepsze w historii zimowych igrzysk 11. miejsce w klasyfikacji medalowej, jesteśmy potęgą. Otóż nie jesteśmy i prawdopodobnie nigdy nią nie będziemy, ale w przyszłości medali może być więcej, jeśli powstanie system szkolenia, którego wciąż nie ma.
W biegach narciarskich odnosimy sukcesy tylko dlatego, że Justyna Kowalczyk, wyjątkowa dziewczyna, trafiła kiedyś na wyjątkowego trenera Aleksandra Wierietielnego. Tego samego, którego wyrzucono z biatlonu, bo doprowadził Tomasza Sikorę, późniejszego, srebrnego medalistę olimpijskiego, do tytułu mistrza świata, pierwszego w historii tej dyscypliny.
Z hokeistów znamy Mariusza Czerkawskiego
Jeśli Kowalczyk zdecyduje się zakończyć karierę, to na medal w biegach możemy czekać pół wieku. Tak jak w kombinacji klasycznej, w której zdobyliśmy pierwszy olimpijski, zimowy medal, w 1956 roku (Franciszek Groń Gąsienica), a później przez wiele lat należeliśmy do światowej czołówki.
Igrzyska to nie tylko skoki, biegi czy panczeny, choć przykład Holandii pokazuje, że wąska specjalizacja bywa opłacalna. Jest jeszcze narciarstwo alpejskie, snowboard, saneczki, bobsleje, łyżwy figurowe, hokej. Kiedyś mieliśmy alpejczyka Andrzeja Bachledę i jego syna, a później siostry Tlałki. Mieliśmy też jednego z najlepszych na świecie łyżwiarza figurowego, Grzegorza Filipowskiego, i hokejową drużynę, która pokonała na mistrzostwach świata w Katowicach (1976) Związek Radziecki, z Władysławem Tretjakiem , Walerym Charłamowem i Aleksandrem Malcewem, że tylko ich wymienię. Dziś z hokeistów znamy Mariusza Czerkawskiego, który lata całe grał w NHL, ale już dawno zakończył karierę.
Polski sport, nie tylko zimowy, opiera się na wybitnych indywidualnościach, ale drużynowe medale łyżwiarzy szybkich pokazują, że może też być inaczej. I o tym właśnie trzeba pamiętać, nie tracąc oczywiście z oczu asów, myśląc o kolejnych igrzyskach, które wcale nie muszą być gorsze, niż te w Soczi.
Komentarze