Panczenista Artur Waś - zwycięzca, który się nie ekscytuje

Zimowe

Panczenista Artur Waś, mimo dwóch zwycięstw w Pucharze Świata w Berlinie, zachowuje stoicki spokój. Przekonuje, że nic wielkiego się nie wydarzyło. "Nie ma się czym ekscytować. Ważne, że poradziłem sobie z presją po pierwszej wygranej".

PAP: Zanim dwukrotnie stanął pan na najwyższym stopniu podium w Niemczech na dystansie 500 m, zabrakło pana w Japonii i Korei Płd. Zadecydowała taktyka czy zdrowie?

 

Artur Waś: W sumie i jedno, i drugie. Od kwietnia ciągnęła się za mną kontuzja tzw. kolana biegacza. To uraz nad rzepką, niby nic groźnego, ale uniemożliwiający swobodne zginanie kolana. Początkowo miałem odpocząć sześć tygodni, ale wciąż dokuczało, dlatego wspólnie z trenerem Jeremym Wotherspoonem zdecydowaliśmy o dłuższym leczeniu. Do zajęć specjalistycznych wróciłem bardzo późno, dopiero w sierpniu. Dlatego lepiej było solidnie potrenować w listopadzie, niż wybierać się do Azji.

 

PAP: Niech pan wytłumaczy swój fenomen - pierwszy start w nowym sezonie, do tego od razu w pierwszej parze z mistrzem olimpijskim z Soczi Holendrem Michelem Mulderem i... zwycięstwo.

 

A. W.: Cały czas poznaję siebie jako zawodnika. Wiem, że potrafię bardzo szybko wrócić do wysokiej formy, ale też szybko ją stracić. Nie potrzebowałem aż tak dużo czasu, aby znów znaleźć się w ścisłej czołówce. Ciało sportowca ma bardzo dobrą pamięć i prędko sobie przypomina o wszystkim, co do tej pory wypracowało.

 

PAP: W poprzedni piątek pana wygraną w Berlinie należało rozpatrywać w kategorii sensacji, ale dwa dni później znów nie miał pan sobie równych.

 

A. W.: Pierwszy start był miłym i ogromnym zaskoczeniem, lecz wiedziałem, że nie przejechałem tego biegu perfekcyjnie. Zdarzyło się kilka błędów. Zdawałem sobie sprawę, co mam poprawić, bardziej martwiłem się o to, czy uda mi się wytrzymać presję, bo już startowałem w ostatniej parze. Na szczęście wszystko było super - jazda lepsza pod względem technicznym i znów triumf.

 

PAP: Odniósł pan życiowy sukces, a opowiada pan o tym bardzo spokojnie, jakby nic wielkiego się nie wydarzyło.

 

A. W.: Właśnie, nie ma czym się ekscytować. To na razie jeden weekend Pucharu Świata. Oczywiście, odczuwam satysfakcję, bo pokonałem wielu doskonałych rywali, jednak najważniejsze są dla mnie lutowe mistrzostwa świata na dystansach w Heerenveen.

 

PAP: A propos tego holenderskiego miasta - właśnie tam od piątku kolejne zawody pucharowy. Przed dwoma laty w Heerenveen zajął pan drugie miejsce, pierwszy raz stając na podium PŚ.

 

A. W.: Stać mnie na wysoką lokatę, ale podobne ambicje ma kilkunastu innych zawodników. Na tym dystansie nie decydują dziesiętne części sekundy, tylko setne. A więc chodzi o detale. Jestem dobrej myśli.

 

PAP: Zapewne wszyscy pana wypytują o współpracę z Wotherspoonem, trzykrotnym mistrzem świata na 500 m. Rzadko się zdarza, aby polski sportowiec trenował pod okiem takiej sławy, jak Kanadyjczyk.

 

A. W.: Praca z Jeremim jest dla mnie ogromną motywacją. Od kiedy mam kontakt z łyżwami, zawsze był moim idolem i chciałem go kiedyś poznać. Moje marzenie się spełniło i nie tylko go poznałem, ścigałem się na tych samych zawodach, ale od czterech lat mam okazję szlifować umiejętności właśnie pod jego okiem. To jak dla koszykarza trenowanie z Michaelem Jordanem.

Az, PAP

PolsatSport.pl w wersji na telefony z systemem Android i iOS!

Najnowsze informacje i wiadomości na bieżąco, gdziekolwiek jesteś.

Komentarze