Angielskie szaleństwo opanowuje świat

Jest jak pudding, skarpeta dla Świętego Mikołaja i wyprzedaże. Boxing Day to tradycja, szaleństwo i świętość.
Zamiast odpoczywać, dać wytchnienie piłkarzom i trenerom, Premier League nabiera w tych dniach największego przyspieszenia. Nie ma świętowania, a raczej jest - na boisku. To tradycja, którą Brytyjczycy liczą od XIX wieku. Już nikt jej nie zdoła wyplenić.
Jeśli się komuś nie podoba, to może nie grać na Wyspach Brytyjskich, ale jeśli miliony funtów go skuszą, to musi się liczyć z tym, że Boże Narodzenie spędzi z daleka od bliskich, chyba że ma za trenera tak dobrego i wyrozumiałego człowieka jak Louis van Gaal. Holender spędzi pierwszy raz Święta za sterami Manchesteru United i nie chce mu się odrywać od rodziny. Dał piłkarzom wolne. Mogą zjeść obiad z rodziną i dopiero potem mają się stawić w hotelu, na ostatnią noc przed potyczką z Newcastle United. Podobno Wayne Rooney (dwójka dzieci) przyjął tę decyzję z wdzięcznością.
Nie każdy ma tyle szczęścia. Kiedyś Cesc Fabregas zgłaszał nieśmiało prośbę o przemyślenie tego obyczaju, ale pozostała bez odpowiedzi, co najwyżej, mogła zostać wyśmiana w zaciszu gabinetów prezesów i przez kibiców. Dla pierwszych to jest doskonały biznes. Dla drugich - świętość, bez której nie może być Bożego Narodzenia, a obawiam się, że kibice łatwiej zrezygnowaliby ze Świąt niż z Boxing Day.
Z marketingowego punktu widzenia nie można tego lepiej rozegrać, bo Premier League w okresie Bożego Narodzenia nie ma na świecie praktycznie żadnej konkurencji. Nie grają inne ligi, nawet te w cieplejszym klimacie, takie jak: hiszpańska, francuska, czy włoska. Przedpole jest wyczyszczone i cały świat patrzy się na to, co dzieje się od Southampton aż po Newcastle. Nawet "La Gazzetta dello Sport", nawet "Marca", dla których na co dzień istnieją tylko "calcio" i La Liga - wszyscy piszą na temat Premier League. Nawet, jeśli miałoby to być spotkanie Sunderland - Hull City, bo i takie się znalazło w tym roku. Dla wygłodniałego kibica wszystko jest ciekawe.
Trybuny są pełne, bilety rozchodzą się w mgnieniu oka. To część świątecznej tradycji, żeby po obiedzie pójść z rodziną na stadion. Dlatego często są wyznaczane spotkania derbowe, żeby kibice nie musieli jechać zbyt daleko. Mauricio Pocchettino, który rok temu przeżywał swój pierwszy Boxing Day jako trener Southampton, powiedział, że nie może się doczekać tego cyrku.
- To będzie szaleństwo, rozegrać tyle meczów w tak krótkim czasie, ale myślę, ze dla ludzi to będzie dobra okazja, żeby się zebrać i pójść całymi rodzinami na stadiony. Wiele rodzin uwielbia to robić i nam też się to podoba. Chcemy się tym cieszyć i nie możemy się tego doczekać – deklarował szkoleniowiec Southampton. Podobnie mówił Jose Mourinho.
Każdy w Anglii ma jakieś wspomnienia, związane z Boxing Day – lepsze lub gorsze. Timowi Sherwoodowi złamali wtedy nogę i musiał zakończyć karierę. Thierry Henry, czy Ryan Giggs strzelali w ten dzień gole. Bramek zresztą, pada w ten dzień dużo, a przynajmniej padało kiedyś. Rekordowy był rok 1963, kiedy w dziesięciu spotkaniach piłkarze strzelili aż 66 goli, z czego 11 w meczu Fulham - Ipswich (10:1) i osiem w starciu West Bromwich Albion - Tottenham (4:4). To były czasy, kiedy profesjonalny futbol nie oznaczał profesjonalnego podejścia do sportu i kto wie, może odrobina whisky przy świątecznym stole tak wpłynęła na piłkarzy?
Dzisiaj piłkarze to roboty, zaprogramowane na sukces i kontrolowane niemal przez 24 godziny, siedem dni w tygodniu. Skoro zarabiają miliony funtów, to muszą pracować uczciwie. Świąt nie mają, puddingu nie zjedzą. Mają się z czego cieszyć?
Komentarze