Szewczyk: Czuję się jak John Coffey z "Zielonej Mili"

Koszykówka
Szewczyk: Czuję się jak John Coffey z "Zielonej Mili"
fot. plk.pl
Czy te oczy mogą kłamać?

Kiedy po meczu wszedłem do szatni, to byłem szczęśliwy, tak jak John Coffey z "Zielonej Mili". Kiedy on kogoś wyleczył, zrobił swoją robotę, to mówił: Szefie, jestem zmęczony. Idę spać - mówi Polsatsport.pl Szymon Szewczyk.

Łukasz Majchrzyk: Powiedz jak Twoje zdrowie? W meczu z AZS grałeś w koszulce. Miała uciskać kontuzjowany bark?


Szymon Szewczyk: Nie, założyłem ją po to, żeby nie było widać plastrów. Zapytałem sędziego i komisarza, czy nie mają nic przeciwko i dziękuję im za to, że się zgodzili na taki występ. Mam nadzieję, że liga też nie będzie mnie karać (śmiech). Wiem, że informacja o moim barku wyciekła do internetu. Dzień przed meczem zrobilismy rezonans, przez cały tydzień praktycznie nie trenowałem. Na zajęciach w piątek ten uraz się odnowił, przy zwykłym starciu z Devonem Austinem. Załamałem się trochę, bo bardzo się bałem występu. Masażyści zrobili dobrą robotę, a ja sam pilnowałem okładania ręki lodem. Od tabletek przeciwbólowych rozbolał mnie brzuch.


Ten mecz kosztował Cię dużo zdrowia? Opłaca się ryzykować?


Kiedy po meczu wszedłem do szatni, to byłem szczęśliwy, tak jak John Coffey z "Zielonej Mili". Kiedy on kogoś wyleczył, zrobił swoją robotę, to mówił: Szefie, jestem zmęczony. Idę spać. Powiedziałem chłopakom, że dam z siebie wszystko w ataku, ale w spotkaniu ze Stelmetem to oni będą od rzucania, a ja będę zasuwał w obronie. Czuję, że wykonałem kawał dobrej roboty i jestem spełniony.


Nie rzucałeś dużo, ale trafiłeś rzut, który was poderwał. Dużo nie trzeba rzucać.


Ważne, żeby rzucać wtedy, kiedy to najbardziej potrzebne, ale dla mnie jeszcze ważniejsza była obrona. W szczególności dwie, czy trzy sytuacje, kiedy grałem jeden na jednego z Łukaszem Koszarkiem i on mi nie rzucił. To się dla mnie liczy, bo wiedziałem, że w takich sytuacjach on bierze odpowiedzialność na siebie i chce rzucać, a ja mu pokazałem, że mimo wieku jeszcze potrafię bronić.


Pokazaliście, jaką jesteście drużyną?


Pokazaliśmy, że mamy charakter, bo na siedem minut przed końcem przegrywaliśmy już 14 punktami, a mimo to wygraliśmy. To jest drużyna. Tutaj nie jest ważna ostatnia akcja moja, czy Devona, czy zbiórka Qyntela Woodsa. Ani rzut Dante Swansona z 12 metrów. Nie wiedzieliśmy, co chciał zrobić wtedy. Oddał rzut, "Q" poszedł na zbiórkę, ja też. Nikt nie miał pojęcia, o co chodziło w tamtej akcji, ale nie było czasu na zastanawianie się. Kiedy wyszliśmy na prowadzenie, to trzeba jeszcze było obronić akcję w ostatniej sekundzie. Mówiłem chłopakom, jak to będzie wyglądało i kto będzie rzucać, i dużo się nie pomyliłem. Wszyscy byli skoncentrowani, bo to była najważniejsza akcja meczu. Wygraliśmy zasłużenie, według mnie.


AZS wygrał nie tym, co zawsze, czyli doskonałym atakiem i rzutami za trzy punkty, ale obroną?


No tak, ja dzisiaj odpaliłem tylko dwie trójki. To był bardzo ważny mecz, który chcieliśmy wygrać jak najwyżej. Do przerwy to się udawało, a po zmianie stron zagraliśmy cztery, pięć fatalnych akcji. Całą trzecią kwartę przespaliśmy, a kiedy zaczęliśmy nabierać rytmu, to znowu wpadliśmy w dołek. Byłem też wpieniony na pewne sytuacje...


Zdradzisz, komu posyłałeś takie zabójcze spojrzenia?


Kilka razy podszedłem do sędziego i kulturalnie wyjaśniałem niektóre sytuacje. Wiem, że w koszykówce jest twarda walka, ale dwa razy dostać w twarz z łokcia dwa razy w ciągu trzech sekund, to dużo. Najpierw Adam Hrycaniuk mi przyłożył, więc się odwróciłem i chciałem pójść na zbiórkę, ale piłkę dorwał Quinton Hosley i poprawił mi, chociaż mnie widział. Krew poleciała, ale to mi nie przeszkadza. Chodziło mi o to, że sędzia stał z boku, widział i nie gwizdnął. Sędziowie odgwizdywali "floppowanie" (udawanie fauli - przyp. Ł. M.) i można się z tym zgodzić lub nie, ale cios łokciem w twarz to ewidentny faul. Nie mam jednak do nich pretensji, bo to jest praca jak każda inna i każdy się może pomylić. Ja się cieszę z wygranej, bo mieliśmy bardzo trudny tydzień. Ta drużyna składa się z takich zawodników, że dużo tłumaczyć nie potrzeba. Wystarczy prosto wytłumaczyć i wystarczy.


Powiedz szczerze: zostajesz po treningach, żeby ćwiczyć rzuty za trzy punkty? Skuteczność masz rewelacyjną.


Tak, jak najbardziej. Nie mówię, że po każdym, bo hala nie jest tylko nasza, więc czasami musimy zejść, ale z drugim trenerem Wojtkiem Zeidlerem czasem zostajemy po zajęciach. Proszę go, żeby mi pomógł i robimy z reguły 75 "trójek" celnych. Potem bawimy się w taką zabawę: pięć z rzędu z różnych pozycji, potem jest dziesięć celnych z rzędu osobistych, na koniec jedna "trójka" i do domu.


Ile rzutów musisz oddać, żeby trafić 75 z pięciu pozycji?


To zależy od dnia. Czasami potrzebuję 80-85, a czasmi potrzebuję 100. Jak jesteś zmęczony, to nie idzie. W meczach jest tak samo, czasami czujesz się rewelacyjnie i wszystko jest ok, a czasami nic nie wychodzi.


Zacząłeś to trenować w tym sezonie, czy już wcześniej?


Nie, w każdym poprzednim też się starałem. Nigdy nie miałem takiej skuteczności, ale po kontuzji wróciłem mocniejszy mentalnie. Muszę podziękować mojej żonie, która pilnowała grafiku treningów: biegania w lesie z Michałem Kulpą, ćwiczeń z Piotrem Szewczukiem, który mnie rehabilitował. Sam wynajmowałem halę, płaciłem, żeby rzucać, ćwiczyć z wody. Jak nie chodziliśmy na halę, to wpadaliśmy na stadion w Świeciu. Za to chylę czoła przed dyrekcją OSiRu, bo nigdy mnie nie wyrzucili, a czasami biegałem tuż przed meczami Wdy Świecie. Jestem teraz przygotowany na różne sytuacje i szanuję każdy dzień bez kontuzji. W klubie też mamy doskonałą odnowę biologiczną. Człowiek musi dbać o siebie. Jestem coraz starszy, ale czuję się świetnie.

Łukasz Majchrzyk, Polsat Sport

PolsatSport.pl w wersji na telefony z systemem Android i iOS!

Najnowsze informacje i wiadomości na bieżąco, gdziekolwiek jesteś.

Komentarze