Pindera: Ciekawe widoki na przyszłość
Tym razem mocno zagrzmiało w Szczecinie i Liverpoolu. Postarali się o to „Diablo” Włodarczyk i Tony Bellew.
Najpierw były mistrz świata WBC rozprawił się z Niemcem Kurzawą, a w niedzielę przed północą u siebie w domu Anglik znokautował faworyzowanego Ilungę Makabu z Konga. Galę w Liverpoolu, na piłkarskim stadionie Goodison Park, zapowiadał oczywiście Michael Buffer, zapraszając na firmowe „wielkie grzmoty”.
I grzmoty były. To był pierwszy od 1949 roku pojedynek na stadionie w tym mieście. Nic dziwnego, że atmosfera była niesamowita, a efektowna wygrana Bellew, który przy każdej okazji powtarzał, że od dziecka jest fanem miejscowego Evertonu i o niczym innym nie marzy jak tylko zdobyć mistrzowski pas w tym właśnie miejscu…
Początek wprawdzie nie zapowiadał tak wspaniałego zakończenia, Bellew padł przecież w pierwszym starciu na deski po precyzyjnym lewym prostym walczącego z odwrotnej pozycji Ilungi Makabu, a na Goodison Park od razu powiało chłodem. Ale 33 letni pięściarz z Liverpoolu pokazał charakter i w trzeciej rundzie wykończył faworyzowanego rywala. Ostatecznie znokautował go lewym sierpowym, ale w wcześniej na głowę boksera z Demokratycznej Republiki Konga spadło sporo mocnych ciosów bitych z obu rąk.
Bellew mówi, że to zrządzenie losu, bo przygotowania do tej walki były pełne bólu. Miał złamane żebro po swojej prawej stronie i pojedynek stał pod znakiem zapytania, ale leczenie w komorze hiperbarycznej zrobiło swoje. Dodał też, że jeszcze przed wyjściem do ringu spojrzał na zdjęcie swojego siedmioletniego syna i po prostu się rozpłakał. – Dla żony Rachel, synów i ojca zrobiłbym wszystko. Czułem, że jestem w stanie wygrać i spełnić marzenia w miejscu, które ma dla mnie magiczną moc – opowiadał dziennikarzom po walce.
Trzeba przyznać, że zabrzmiało to romantycznie i filmowo. Dziś Bellew zapewnia, że teraz chce się bić tylko z najlepszymi. Zaprasza więc na Wyspy Brytyjskie Denisa Lebiediewa, mistrza WBA i IBF, gotów jest walczyć z Krzysztofem Głowackim, posiadaczem pasa WBO, krzyczy, że pobije swojego rodaka, Davide’a Haye’a – zawodnika wagi ciężkiej, który przed laty też był mistrzem kategorii cruiser. Na razie jednak to tylko słowa. Decyzje, z kim będzie walczył nowy mistrz WBC, podejmie Eddie Hearn, jego promotor. Nie ulega jednak wątpliwości, że pas, który jeszcze nie tak dawno należał do Rosjanina Grigorija Drozda, a wcześniej Włodarczyka, jest teraz w rękach Anglika i jak magnes będzie przyciągał chętnych, którzy spróbują mu go odebrać.
Na pewno z wielką przyjemnością do walki z Bellew przystąpiłby „Diablo”, który w Szczecinie pokazał, że jest na dobrej drodze do wielkich pojedynków. Włodarczyk dalej z obu rąk bije jak młotem, a ponieważ wygląda na to, że pewne sprawy poukładał sobie w głowie, to teraz tylko w rękach Andrzeja Wasilewskiego jest jego najbliższa bokserska przyszłość. Trudność polega na tym, że nie mając mistrzowskiego pasa Polak nie jest wygodnym rywalem dla takich jak Bellew. Starcie z nim, to wciąż zbyt duże ryzyko, o czym boleśnie przekonał się w Szczecinie Kai Kurzawa.
W przyszłości widziałbym Włodarczyka jeszcze bardziej agresywnego, od pierwszego gongu zaznaczającego swoją dominację. Nie wiem, czy jest to możliwe, ale trzeba próbować. Kiedy rozmawiałem o tym z naszym pięściarzem w hotelu „Dana” przed wyjazdem na halę miał pewne wątpliwości. - A jak go znokautuję już w pierwszym sekundach, to co wtedy, co powiedzą? – pytał.
Tym „Diablo” nie powinien się przejmować, z takich szybkich nokautów wszyscy będą się tylko cieszyć. Oczywiście jeśli padający na matę będą rywalami z klasą. W wadze junior ciężkiej Polacy nie muszą się bać światowej czołówki, bo w większości, to oni ją stanowią. Mamy przecież Mateusza Masternaka, który do dziś uważa, że nie przegrał walki z Bellew pod koniec minionego roku. Gdyby tak dostał szansę rewanżu, byłoby pięknie. Jest Michał Cieślak, który w Szczecinie męczył się wprawdzie z niewygodnym Aleksandrem Kubichem z Rosji, ale ten chłopak ma wielki potencjał - to pewne. No i jest też jedyny polski mistrz świata, Krzysztof Głowacki z którym miałem okazję zamienić podczas tej gali kilka słów.
„Główka” odpoczął po wygranej ze Steve’em Cunninghamem w Nowym Jorku, już trenuje i chwali pomysł, by jego walka z Ukraińcem Oleksandrem Usykiem odbyła się w Polsce. Jest nawet wstępna data (17 września), ale za wcześnie jeszcze mówić o szczegółach. Warto się jednak nad tym pomysłem pochylić, bo dawno nie było w naszym kraju pojedynku o takim ciężarze gatunkowym. Usyk jest złotym medalistą igrzysk w Londynie, mistrzem świata i Europy, a przez ringi zawodowe idzie na razie jak burza, nokautując wszystkich rywali. Podobnie jak Głowacki jest mańkutem, ma lepsze warunki fizyczne od Polaka i wielkie ambicje, ale gdyby faktycznie doszło do takiej walki, to stawiałbym na „Główkę”.
Nokautując Marco Hucka i czterokrotnie rzucając na deski Cunninghama udowodnił, że zasłużył sobie, by widzieć w nim faworyta, bez względu na nazwisko przeciwnika.
Przejdź na Polsatsport.pl