Kostyra: Szkoda, że Jędrzejczyk nie jest pięściarką...
W boksie kanikuła, a więc kilka słów o MMA. Przyznam się, że jestem pod wrażeniem tego co pokazała w Las Vegas w MGM Grand Joanna Jędrzejczyk. Sposób w jaki się rozprawiła z Claudią Gadelhą był imponujący. Niesamowita szybkość ciosów, wyczucie dystansu, świetna praca nóg, zimna krew w trudnych sytuacjach gdy musiała walczyć w parterze, imponująca kondycja, silna psychika... Tym razem Brazylijka nie ma prawa narzekać, że skrzywdzili ją sędziowie. Przegrała absolutnie zasłużenie.
Można się rozpływać w komplementach pod adresem olsztynianki. Prezes UFC Dana White piał po walce z zachwytu nad Joanną, stwierdził dosłownie: „Jest najlepszą zawodniczką na tej ziemi w rywalizacji cios za cios. Jej instynkt zabójczyni jest niewiarygodny. Gdy zauważy, że rywalka jest zraniona albo zmęczona, jeszcze bardziej dokręca śrubę”.
Nic dodać, nic ująć. Nie sposób się nie zgodzić z Whitem. Ja bym poszedł w tych pochwałach nawet dalej niż on. Twierdzę, że Jędrzejczyk – gdyby się zdecydowała na ringowe występy – byłaby też mistrzynią świata w boksie. Ta dziewczyna jest urodzona do walki.
Joanna panuje od 14 marca 2015 roku, nie straciła tytułu w wadze słomkowej od 481 dni. W tym czasie w drugiej wadze w UFC (koguciej) tytuł przechodził z rąk do rąk. W listopadzie Ronda Rousey została znokautowana przez Holly Holm. Holm w pierwszej obronie padła przed Mieshą Tate. A ta wchodziła do następnej walki w klatce w rytm piosenki „.. because I am a champion”, aby kilka minut później „ponieważ jestem mistrzynią” śpiewała Amanda Nunes, która udusiła Tate.
Wróżę, że Joanna Jędrzejczyk jeszcze długo będzie rządzić w MMA i śpiewać „...because I am a champion”.