Pindera: Takich sobót jak najwięcej
Nokautów nie brakowało, szczególnie na Long Island. W Londynie postarał się o takie zakończenie Michał Syrowatka, ale w Kalifornii lekki zawód, to tam miały być największe burze z piorunami.
W Nassau Coliseum na Long Island było naprawdę gorąco, ale ponieważ o zwycięstwie Adama Kownackiego, który w czwartej rundzie zmusił sędziego do poddania Artura Szpilki już pisałem, przypomnę jedynie, że z bardzo dobrej strony pokazali się obiecujący amerykański półciężki, olimpijczyk z Londynu (2012) Marcus Brown, który szybko wykończył Seanie Monaghana, oraz Oscar Figueroa Jr pięciokrotnie posyłający na deski, w starciu dwóch byłych mistrzów świata, Roberta Guerrero. Warto dodać, że leworęczny Brown był jednym ze sparingpartnerów Kownackiego. Jak widać wyszło to im obu na dobre.
W Londynie kolei magnesem dla angielskiej publiczności był Chris Eubank Jr, który z łatwością wypunktował Artura Abrahama, byłego mistrza świata kategorii średniej i superśredniej. Syn legendy brytyjskiego boksu, Chrisa Eubanka Sr, obronił mniej znaczący pas IBO, ale też zapewnił sobie udział w World Boxing Super Series w wadze superśredniej i wróci na ring w połowie września.
Z polskiego punktu widzenia, na Wembley Arena, znacznie ważniejszy był oczywiście występ Michała Syrowatki, który jechał na wydawałoby się straceńczą misję, jaką była walka z niepokonanym Robbie Davisem Jr. Ale Polacy potrafią wyjątkowo dobrze odnajdywać się w takich sytuacjach, toczą wówczas swoje najlepsze walki. Kiedyś na początku kariery Krzysztof „Diablo” Włodarczyk znokautował we Włoszech niepokonanego Vincenzo Rossitto i otworzył sobie drzwi do wielkiej kariery, a Tomasz Adamek, ze złamanym nosem, wygrał w Chicago z twardym Australijczykiem Paulem Briggsem i zdobył wakujący pas WBC w wadze półciężkiej.
Ostatni taki spektakularny sukces odniósł Krzysztofa Głowacki, który dwa lata temu znokautował w Newark, broniącego mistrzowskiego pasa WBO w wadze junior ciężkiej Marco Hucka.
Na wygraną Syrowatki też liczyli tylko nieliczni, ale na szczęście wziął sprawy w swoje ręce, w ostatniej 12 rundzie wysłał Anglika do szpitala i jest teraz posiadaczem pasa WBA Continental w kategorii superlekkiej. Tym samym zrobił milowy krok w drodze do jeszcze większych walk i pieniędzy, a co najważniejsze, wreszcie coś w jego karierze drgnęło.
Nie ukrywam, że najlepszego boksu oczekiwałem jednak po gali w Inglewood, którą komentowaliśmy z Maćkiem Miszkiniem. Dwie walki o mistrzostwo świata, do tego eliminator w kategorii półciężkiej z udziałem Sullivana Barrery i Joe Smitha Jr dawały podstawę do takich oczekiwań.
I w tej właśnie walce było najwięcej emocji, choć na koniec wygrana Kubańczyka nie podlegała dyskusji. 35 letni Barrera mimo iż w pierwszej rundzie leżał na deskach udowodnił, że należy mu się miejsce w ścisłej czołówce najlepszych półciężkich. Na razie przegrał tylko z Andre Wardem, teraz przyjdzie mu czekać jak potoczy się mini turniej WBC, który ma wyłonić rywala dla lepszego z pary Adonis Stevenson (mistrz tej organizacji) - Eleider Alvarez.
On już swoje zrobił, pokonał Smitha Jr, na tym samym etapie jest Marcus Brown, który wygrał na Long Island z Seanem Monaghanem. Został tylko niepokonany Ukrainiec Ołeksandr Gwozdyk, brązowy medalista igrzysk w Londynie, który 19 sierpnia w Lincoln (Nebraska) zmierzy się z Teksańczykiem Craigiem Barkerem.
A co do Smitha Jr, jestem przekonany, że nie powiedział jeszcze ostatniego słowa. Ma dopiero 27 lat i tyle mocy w obu pięściach, że może niejednego przewrócić. Na pewno o nim usłyszymy.
Zawiódł mnie natomiast mistrz WBA Super w kategorii superpiórkowej, Panamczyk Jezreel Corrales, który dość szczęśliwie pokonał Robinsona Castellanosa. Corrales był dwukrotnie liczony w trzeciej rundzie, jego rywal w siódmej, i gdyby nie kontuzja której w dziesiątym starciu doznał Meksykanin (w dużym stopniu przyczynił się do niej mistrz świata) o wygranej decydowałyby ostatnie rundy. A tak dwa do remisu górą był Corrales. Jego szczęśliwą wygraną oglądał z pierwszego rzędu największy z panamskich mistrzów, Roberto „Kamienne Pięści” Duran i chyba widział, że Corrales po prostu nie ma czym przyłożyć. A to nie wróży dobrze na przyszłość. Pozostałe pasy w tej kategorii należą do Wasyla Łomaczenki (WBO), Miguela Berchelta (WBC) i Gervonty Davisa (IBF), ale Corrales jest z nich najsłabszy, co do tego nie mam żadnych wątpliwości.
Inna sprawa, że Berchelt też nie zachwycił, choć pewnie pokonał Japończyka Takashi Miurę. Spodziewaliśmy się jednak czegoś więcej pamiętając co obaj pokazali w walkach z obecnym na widowni byłem mistrzem tej organizacji, Francisco „El Bandito” Vargasem. Wprawdzie Miura nie dotrwał w starciu z nim do końcowego gongu, ale walka została uznaną najlepszą w 2015 roku, a Berchelt swojego starszego rodaka w styczniu tego roku w wielkim stylu znokautował.
Tym razem młodszy z Meksykanów walczył defensywnie, w ringową wojnę z Miurą się nie wdając. Owszem były momenty gorące, ale nie trwały długo. Były też takie, kiedy Japończyk zyskiwał przewagę, ale szybko wszystko wracało do normy. Gwałtownej burzy z piorunami, na którą wszyscy czekali nie było, ale dobrego boksu mimo wszystko nie brakowało.
Takashi Miura najlepsze lata ma już chyba za sobą, przed Bercheltem jeszcze wiele krwawych wojen, ale coś mi się zdaje, że z takim Łomaczenką nie miałby większych szans.
Martwi tylko, że tak dobrze zapowiadająca się gala przyciągnęła do legendarnego „The Forum” Inglewood niespełna 6 tysięcy widzów (dokładnie 5846). To też znak czasów, nie jest łatwo dziś wyprzedać halę nawet na mistrzowskie walki.
Przejdź na Polsatsport.pl
Komentarze