* * *

 

Do Polski wrócił z milionem dolarów. To była fortuna. Mega kasa – jakby powiedziała dziś młodzież. To tak jakby ktoś dziś przywiózł do ojczyzny, hm... Trudno to oszacować - 10 milionów dolarów? Może nawet więcej...  Jak sam mówi na nikogo z rodziny nie szczędził grosza. Zainwestował w nieruchomości, zaczął rozkręcać biznesy. Najważniejszy był ten z farbami antykorozyjnymi. Najpierw był przedstawicielem amerykańskiej firmy Ameron, a później międzynarodowego konsorcjum AkzoNobel. Potrafił zadbać o tak znaczące kontrakty, jak czyszczenie 10 tysięcy cystern PKP. - Miałem kontakty, a także ludzi, którzy wiedzieli, jak wypiaskować te cysterny i jaką warstwę farby położyć, aby nikt się nie mógł przyczepić – opowiada. I wyraźnie się zapala. Opowiada o handlu oliwą z oliwek – prosto z Grecji. To rozkręcił z synem Jacka Gmocha – Pawłem. Podobnie jak sprowadzenie marmurów.

Kluczowe było jednak przedstawicielstwo AkzoNobela, potentata w produkcji farb, lakierów, chemii specjalistycznej. - W pewnym momencie zostałem zaskoczony – relacjonuje z przejęciem.

– Jak to zaskoczony?

– Rozwijam biznes, a tu dowiaduję się, że za moimi plecami AkzoNobel kupił Nobilesa. I wszedł do naszego kraju pełną parą, ale już beze mnie...

– Kiedy to się stało?

– Gdy Polska wchodziła do Unii Europejskiej...

– Miałeś jednak tyle możliwości...

– Część moich biznesów wyglądała... Jakby to powiedzieć...

– Za Ciebie nie nazwę...

– Po prostu humorystycznie wyglądała, ale... to tak się kończy, gdy wiceprezesem zostaje szwagier... Tak to się kończy, gdy człowiek rodzinie chce pomóc za wszelką cenę...

 

Lata dziewięćdziesiąte dla Terleckiego są latami pełnymi optymizmu. Może wiele, zadaje się z politykami z pierwszych stron gazet. Zna ludzi służ specjalnych. - W życiu pomagali mi nawet ci, co organizowali słynną operację „Samum” w Iraku – chwali się. Pamiętacie operację „Samum”? Oficerowie polskiego wywiadu wywieźli agentów CIA z Iraku, za co Stany Zjednoczone – na początku lat dziewięćdziesiątych - zredukowały o połowę polski dług (16,5 miliarda dolarów)!

Wydaje się, że drogi kariery poza futbolem są nieograniczone, a na łamy prasy sportowej trafia najczęściej przy okazji promocji syna Maćka, który kreowany jest na wielkiego rozgrywającego - może nie na miarę Kazimierza Deyny, ale już na pewno na miarę Janusza Kupcewicza...

 

* * *

 

Patrząc na zaangażowanie Stanisława Terleckiego na przełomie XX i XXI wieku, można dostać oczopląsów. Rzuca się od jednego wyzwania do innego. Wszędzie go pełno.  Parafrazując - w jego przypadku - powiedzenie „pycha kroczy przed upadkiem”, można stwierdzić, że „wszechmoc kroczy przed byciem petentem”...  Każdy chce go poznać, poklepać po ramieniu, mieć wizytówkę, namówić na biznes albo choćby na jakąś aktywność.

 

Z czasem wszystko się zamyka. Coraz częściej i coraz więcej pije... Gdy w 2006 roku wydaje książkę, to już bardzo liczy na honorarium - kilkanaście lat, od ostatecznego powrotu z USA, wydają się zmarnowane. Zmarnowane także – a może przede wszystkim - jeśli chodzi o finanse.  Chodzi po redakcjach i prosi o angaż – jako dziennikarz... W dziennikarstwie wyróżnił się prowokacją „Super Expressu” w stosunku do Czesława Michniewicza. Bulwarówka podpuściła obecnego trenera młodzieżówki, a wówczas szkoleniowca Zagłębia Lubin, do negocjacji z Los Angeles Galaxy. Michniewicz miał prowadzić Davida Beckhama i spółkę! To okazało się blefem, który firmował Terlecki... 

 

* * *

 

Stanisław Terlecki mógł być na trzech Mundialach. Nie pojechał na żaden. Mógł zrobić światową karierę, jak Zbigniew Boniek. Jednak jego życie pokręciło się nadzwyczajnie...

 

* * *

 

Pierwsze poważne tąpnięcie w życiu Terleckiego nastąpiło w końcu kwietnia 1978 roku, gdy liczył 22 lata.  Ostatni mecz ligowy sezonu 1977/78 - ŁKS grał „o pietruszkę” ze zdegradowaną Polonią Bytom.

 

Był taki mecz w eliminacjach EURO, gdy ograliśmy Szwajcarię 2:0 na wyjeździe, a oba gole strzelił Stanisław Terlecki.

 

Terlecki tak opowiadał Janowi Grzegorczykowi do tekstu „Pan Bóg, geniusze i kontuzje” na łamach „W drodze”: - Większość zawodników w mojej sytuacji zrezygnowałaby z grania w takim spotkaniu. Czego jednak się nie robi do publiczności, dla tak zwanej „galery”, która przychodziła specjalnie dla mnie. A w dodatku, jak tu się oprzeć pokusie zagrania w takich kapciach, „World Cup” się nazywały,  pierwszy model na świecie z kangurzej skóry. But był uszyty na miarę przez Adidasa dla reprezentantów Polski. Trzeba wiedzieć, że normalne buty „rozbijało się” przez miesiąc. Tych po włożeniu w ogóle się nie czuło. No więc ja w tych butach „samograjach” wyszedłem na mecz, aby się pożegnać z publiką i dać kilka próbek, z których zrobił się cały pokaz. Nogi mnie niosą, jestem w niesamowitym gazie. Pierwsza połowa minęła. Żegnają mnie brawami. Między mną a publicznością była nie tylko nić sympatii, ale powiedziałbym, obopólna miłość. Oni mówili, że przychodzą na mecz, by oglądać właśnie mnie. Tak jak się przychodzi do teatru dla aktora. Pod koniec meczu zatraciłem się w dryblingach, „nawijam” piątego, szóstego... Siódmy mi nie popuścił, wszedł mi nożycami z tyłu. Najgorszy wślizg, jaki może być. Trafił mnie w kolano i w ułamku sekundy już wiem, że to koniec. To tak jak człowiek wie, że umiera. W tej sekundzie wiedziałem, że nie jadę na mistrzostwa...

 

Ta chęć kiwki, dryblingu, szpanerstwa, popisu „dla galery”, to przekonanie o własnej wielkości... Wtedy na ŁKS-ie się zadryblował i uśmiercił marzenie o Mundialu 78. Później jeszcze wiele razy zakiwał się w życiu...

 

* * *

 

Po raz kolejny pokręciło się w grudniu 1980 roku, gdy miał 25 lat. Władza ludowa w Polsce miała na głowie „Solidarność”. Jednak wcale nie zamierzała odpuszczać. Szukała pretekstów do pokazania siły. Najpierw znalazła na forum piłkarskim. Z banalnej sprawy zrobiono „narodową aferę”. Bramkarz reprezentacji Polski, Józef Młynarczyk – mający problemy rodzinne – ruszył do popularnego lokalu „Adria” w stolicy w towarzystwie Włodzimierza Smolarka i redaktora Wojciecha Zielińskiego . „Smolar” wrócił wcześniej do hotelu, a „Młynarz” z dziennikarzem toczył dysputy do białego rana. - Rano nawet nie był specjalnie pijany – mówi Terlecki – Trochę zmęczony, w końcu nocy nie przespał. Jednak kto z kadrowiczów wtedy przespał?

 

Pierwszy mecz eliminacji Mundialu 82 był za tydzień na Malcie. Najpierw piłkarzy czekał obóz we Włoszech. W hotelu nie nocował selekcjoner Ryszard Kulesza. Nagle po śniadaniu zaczęła się intryga z udziałem drugiego trenera kadry, Bernarda Blauta i pułkownika Służby Bezpieczeństwa, działacza PZPN, Romana Lisiewicza. Uparli się, żeby nie zabrać Młynarczyka. Nie wpuścili Józka do autobusu przed hotelem. To na pomysł transportu wpadł Terlecki. Wziął swój samochód i podwiózł bramkarza na lotnisko, aby to Kulesza zdecydował, czy bramkarz leci do Włoch. Na lotnisku wywiązała się dłuższa dyskusja. Ostatecznie – za namową Bońka i Żmudy – Młynarczyka do Włoch zabrano. Rola „podwózki” była jednak nie do przecenienia. I jeszcze wyrwania kabla z gniazdka, który zasilał kamerę Telewizji Polskiej, nagrywającą obrazki z dysputy piłkarzy z selekcjonerem. Kto wyrwał? Rzecz jasna Terlecki!

 

Były takie czasy, że "Przegląd Sportowy" pytał na pierwszej stronie: "Kto rządzi piłką nożną?" i domagał się ukarania "winnych skandalu na lotnisku".

 

Nic dziwnego, że usłużni dziennikarze zaraz pisali o „bandzie czworga”, czyli Bońku, Młynarczyku, Terleckim i Żmudzie oraz o „szantażowaniu trenera Kuleszy przez kilku piłkarzy”. Do Rzymu wybrał się sam prezes PZPN, generał milicji, Marian Ryba, aby zabrać zawodników do Polski. Później zaczął się cyrk z karaniem, który transmitowała telewizja, a prasa donosiła o nim na pierwszych stronach! Ostatecznie kary były drakońskie, choć prezes-milicjant we Włoszech obiecywał coś innego. Kulesza zapłacił posadą, Boniek, Młynarczyk i Terlecki dostali po 12 miesięcy bezwzględnej dyskwalifikacji! W reprezentacji i w klubie. Żmuda miał pauzować 8 miesięcy.

 

Trzech zawieszonych – Boniek, Młynarczyk, Żmuda – było z Widzewa. Ten czwarty, Terlecki z ŁKS-u. Widzew walczył o swoich, jak lew. Płacił im pensje. Namówił do wystosowania pism do PZPN-u o skrócenie karencji.

 

– O to właśnie mam pretensje – mówi Terlecki, jedyny ełkaesiak w gronie zawieszonych.

– A mi się wydaje, że o to chodzi w życiu piłkarza – żeby grać, a nie cierpieć karencję za bzdurne grzechy – mówię do Terleckiego.

– To też, to też – przyznaje Staszek niechętnie. I dodaje: -  Jednak ja zawsze chodziłem swoimi drogami. Gdy widzewiacy pisali pisma do PZPN, to ja uczestniczyłem w strajkach studenckich. A później – mając zaproszenie od kolegi ze Stanów Zjednoczonych – poleciałem do Nowego Jorku. I tak zaczęła się moja amerykańska przygoda...

 

Tak uciekł mu Mundial 82. Owszem, był w Hiszpanii w czasie mistrzostw świata, ale jako turysta. W Stuttgarcie odebrał najnowszy model Mercedesa i z Niemiec pojechał na cały miesiąc do Hiszpanii, aby oglądać kolegów z drużyny narodowej w najważniejszym turnieju piłkarskim świata. Cóż to musiał być za ból, śpiewać „Mazurka Dąbrowskiego” na trybunach, a nie na murawie. Mimo tych plików „zielonych” upchanych niedbale po kieszeniach...

 

W USA grał najpierw w Pittsburgh Spirit („Duch”), później w Golden Bay Earthquakes („Trzęsienie Ziemi”), a także w legendarnym New York Cosmos (wiadomo, „Kosmos”!), ponowie w Pittsburghu, a na koniec – już po kilku latach pobytu w Polsce - jeszcze w St. Louis Storm („Sztorm).