Powrót wojny w MotoGP?
To nie był normalny wyścig o GP Argentyny. Ogromny szacunek należy się trójce, która stanęła na podium - Alexowi Rinsowi, Johannowi Zarco i Calowi Crutchlowowi oraz czwartemu na mecie. Ta czwórka wzniosła się na szczyty swoich umiejętności i pojechała genialnie. Bezpiecznie manewrując pomiędzy mokrymi plamami na torze, bezpieczeństwem, a ryzykiem. Wariactwem i spokojem. Opanowaniem, a szaleństwem. Niektórzy szaleństwa nie potrafili jednak opanować, tak w trakcie, jak i po wyścigu.
Wszystko zaczęło się od przelotnego deszczu, który odwiedził tor tuż przed rozpoczęciem wyścigu. Na polach startowych zapanował absolutny chaos, potęgowany decyzją o opóźnieniu startu wyścigu klasy królewskiej. W związku z opadami, wszyscy, ale dokładnie wszyscy, oprócz startującego z pole position, Jacka Millera zdecydowali się na zepchnięcie maszyn do pitlane. Taka decyzja, zgodnie z artykułem 1.18.4 pociąga za sobą konsekwencję startu z końca stawki. I tu pojawił się pierwszy problem, jak to zrobić skoro 23 zawodników ma wystartować z końca. Podjęto, na szybko, po konsultacji z zespołami decyzję by tylko Jack Miller startował z wywalczonej w kwalifikacjach pozycji, podczas gdy pozostali ustawili się pięć rzędów za Australijczykiem. Czy była to dobra decyzja, czy zła, nie mi to oceniać, jednak wydaje się, że ograbiła zdobywcę pole position z kilku sekund przewagi.
To nie koniec zamieszania. Gdy wszystko było już gotowe do startu, gaśnie motocykl mistrza świata z sezonu 2017 - Marca Marqueza. Hiszpan desperacko próbuje odpalić maszynę, co ostatecznie mu się udaje, ale popełnia błąd, gdyż rusza pod prąd, by zająć miejsce na polach startowych. Błąd debiutanta można rzec, ale w takim zamieszaniu wszystko jest możliwe. Regulamin sportowy opisuje taki scenariusz i w żadnym wypadku zawodnikowi nie wolno opóźniać startu, co uczynił ewidentnie Marc Marquez, próbując odpalić motocykl i nie zjeżdżając do pitlane. Ewidentnie był to początek koszmarnego tanga, które zmuszeni byli zatańczyć zawodnicy MotoGP z mistrzem świata.
Dyrekcja wyścigowa, która pogubiła się na początku, musiała zareagować na ewidentne złamanie i to dwukrotne regulaminu. Sędziowie zdecydowali się na nałożenie kary przejazdu przez aleję serwisową za jazdę pod prąd na polach startowych. Marquez, gdy tylko zobaczył informację na wyświetlaczu, zjechał do alei serwisowej by odbyć karę. To co nastąpiło później można określić jednym słowem - SZALEŃSTWO i TRANS.
Mistrz świata, który niejednokrotnie w przeszłości rozbijał swych rywali na torzem, jak kręgle, całkowicie stracił panowanie nad emocjami i przesuwał się przez stawkę. Pierwszą ofiarą był Aleix Espargaro. Zawodnik Aprilii został mocno uderzony w trakcie manewru wyprzedzania i wypchnięty szeroko poza linię wyścigową. Marquez po wyścigu przyznał, że to był jego ewidentny błąd, gdyż nie spodziewał się, że tak szybko dojedzie do jadącego 4 sekundy wolniej Hiszpana mieszkającego w Andorze. Problem w tej sytuacji polega na tym, że Marc debiutantem nie jest i tak agresywna jazda nie była potrzebna. Marquez stracił umiejętność oceny sytuacji i oceny ryzyka, które trzeba podjąć by walczyć na torze. Ewidentnie przekroczył granicę bezpieczeństwa. Zgadzam się z tymi, którzy twierdzą, że nie chcą „procesji”, nudnych wyścigów i szachowych rozdań na torze. Prawda. Jednak jest granica między ostrą jazdą, a narażaniem czyjegoś zdrowia. W przeszłości przekonało się o tym wielu z jego kolegą z zespołu włącznie. Ostatnie lata, próba nadrabiania dystansu poprzez desperackie opóźnianie hamowania, tylko spotęgowała zagrożenie i przesunęła granicę, akceptowalną granicę, ryzyka.
Gdy Marquez wyprzedzał kolejnych zawodników, Adam Badziak, z którym mieliśmy przyjemność komentowania Grand Prix Argentyny ostrzegał przed walką z Rossim. Obaj zawodnicy, 39-latek z Tavullii oraz Marc Marquez lubią ostrą walkę.
W 2015 roku to właśnie na torze Termas de Rio Hondo rozpoczęła się trwająca przez wiele miesięcy walka, na i poza torem, awantura między nimi. Wtedy to Rossi na przełożeniu motocykla uderzył w Marqueza, który wyleciał z toru. Marc twierdził, że Vale zrobił to specjalnie. Ciężko się zgodzić, ale atmosfera w paddocku została zniszczona. Pamiętne zdarzenia z Sepang, Australii i Walencji tylko pogłębiły niechęć obu zawodników do Siebie. Topór wojenny został zakopany dopiero w Barcelonie po śmierci Luisa Saloma w 2016 roku.
Wróćmy jednak do wydarzeń z niedzieli. Marquez w momencie kiedy zbliżał się do Doctora, jechał od zawodnika na Yamasze około 1,5 sekundy szybciej. W warunkach, kiedy jazdę po torze można porównać jedynie do spaceru po linie. W tak zmiennych warunkach wymagane jest wyrachowanie i spokój. Tego ostatniego zabrakło w manewrze Marquezowi. Zupełnie nie było potrzeby, tak agresywnie wyprzedzać Doctora. Absolutnie było to zbędne. Marc, jak w transie, źle oceniając przyczepność, agresywnie wjechał pod łokieć Rossiego. W momencie kiedy już był pod Rossim, uślizgnęło się przednie koło. Marquez zmuszony był do podniesienia motocykla na kolanie i w zasadzie hamowania na Valentino. Duet po ratowaniu się przed upadkiem wyjechał szeroko po za optymalną linię wyścigową. Zabrakło kilku centymetrów, by dziewięciokrotny mistrz świata zmieścił się na torze. Ostatecznie wyjechał na mokrą trawę i zaliczył wywrotkę. Marquez zdając sobie sprawę podniósł rękę przepraszając za manewr, lecz było za późno.
Sędziowie błyskawicznie zabrali się do pracy, jednak w związku z tym że do końca wyścigu pozostało mało okrążeń, dopiero po szachownicy nałożyli na Marqueza karę przejazdu przez aleję serwisową, zamienioną na 30 sekund kary. Zaowocowało to faktem, że Valentino i Marc zajęli miejsca poza punktowaną piętnastką.
Czy manewr był tak agresywny, w stylu, który wcześniej zakończył się karą. W warunkach, gdy ocena przyczepności była niezwykle trudna. W sytuacji, gdy jechał dużo szybciej od rywali był potrzebny? Śmiem twierdzić, że nie. Tak doświadczony zawodnik, właśnie w takiej sytuacji powinien dużo lepiej oceniać ryzyko i nie podejmować go na poziomie, zagrażającym innym. Tego w Argentynie Marc Marquez nie zrobił. Znamienny jest fakt, że na konferencji prasowej, nie uznał manewry wyprzedzania na Rossim za błąd. I dochodzimy do kolejnej burzy, która rozpętała się na paddocku po zakończeniu wyścigu.
Najpierw Marquez, gdy tylko zjechał do boksu, zdjął kask i udał się do garażu z numerem 46, by przeprosić. Tak jak to kiedyś czynił Rossi, chcąc przeprosić Stonera, za spowodowanie wywrotki. Wtedy to Doctor usłyszał historycznie „Twoja ambicja przerosła twój talent”.
W towarzystwie Alzamory i Puiga weszli do garażu Yamahy, z którego przegonieni zostali przez pomocnika Rossiego - Uccio, któremu wtórował Lin Jarvis. Wiadomo, że emocje były na kosmicznym poziomie, ale i Marquez i Rossi powinni powiedzieć sobie kilka „żołnierskich" słów. A fakt, że Rossi był izolowany przez Uccio, pokazał tylko słabość Doctora. Nawet w czasach bijatyk Rossiego z Biaggim, czy emocji pomiędzy Rossim i Gibernau sytuacje, jak ta z Argentyny nie miały miejsca.
Wiadomo było, że teraz mogliśmy czekać na eskalację konfliktu, bo fajka pokoju została wysłana z toru Termas De Rio Hondo wprost do Kolumbii. Ale czy wróci na paddock i czym wypełniona tego nie wiemy.
Tuż po wyścigu Rossi udał się na rozmowę do Mike'a Webba - szefa dyrekcji wyścigowej, by przedyskutować sytuację w wyścigu. Po spotkaniu z Webbem, odbył tradycyjne spotkanie z dziennikarzami, na którym padły chyba jednak zbyt mocne słowa.
Rossi stwierdził, że Marquez zabija sport. Ścina zawodników z premedytacją. Doprowadza do niebezpiecznych sytuacji, co powoduje, że Rossi czuje się zagrożony, gdy przebywa z zawodnikiem Hondy na torze. By odnieść się do tych słów, należy pamiętać o historii, która ciągnie się od lat za Doctorem, jego nieczystych zagrań na Stonerze, Gibernau, Biaggim, Lorenzo. O ostrej walce, którą zawsze lubił, tak na torze, jak i poza nim.
Moim zdaniem, słowa Rossiego były zupełnie niepotrzebne i przesadzone. Kierują relację z Marquezem na ścieżkę wojenną. Obawiam się już kolejnych wyścigów, szczególnie na włoskich obiektach, gdzie kibole Doctora nie dadzą żyć mistrzowi świata. Będą próbowali go zastraszyć i sprowadzić swoje zachowania do stadionowej bandyterki. Dlatego też, twierdzę, że kolejny raz w sytuacji napięcia, nie wywiązali się ze swoich zadań włodarze serii oraz szefowie ekip, którzy powinni studzić i stopować takie zachowania. Szkoda, bo wróciliśmy do sezonu 2015 i atmosfery dalekiej od przyjaznej.
Sytuację pogłębiła konferencja prasowa Marqueza, który zapytany o słowa Rossiego powiedział, że go to nie obchodzi.
To pokazuje, żę obaj mistrzowi pogubili się w argentyńskim tango. Jeden na torze, po kumulacji dziwnych zdarzeń, stracił umiejętność oceny ryzyka. Drugi poza torem, nakręcany przez swoją świtę, wypowiedział kilka słów, których nie da się cofnąć, a których z jego ust usłyszeć nie powinniśmy.
Szkoda, że w cieniu tych wydarzeń, wielu zgubiło fakt pierwszego pole position dla ekipy Pramac Ducati i Jacka Millera. Wielu nie zauważyło faktu pierwszego podium dla Alexa Rinsa w klasie MotoGP. Po prostu sport ustąpił pola gigantycznemu ego dwóch ikon wyścigów motocyklowych. Ego, którego nikt nie potrafi okiełznać. Ego, które w przeszłości doprowadzało bardzo złych wydarzeń na torze i poza nim. Mam nadzieję, że przez dwa tygodnie, które pozostają do rozpoczęcia Grand Prix Stanów Zjednoczonych, szefowie zawodników, oraz promotor serii pójdą po rozum do głowy i będą w stanie ugasić w zarodku konflikt, który jak wulkan eksplodował w Argentynie.
Przejdź na Polsatsport.pl
Komentarze