Gmoch: Papież poprosił, abym ponownie poprowadził reprezentację
- Odpowiedziałem mu, że noszę w sercu ogromny cierń, którego nie mogę wyrwać. Zostałem strasznie obity i pokaleczony. Pozostawiono mnie zupełnie nagim. Nazwano mnie złodziejem - Jacek Gmoch w szczerej rozmowie z Przemysławem Iwańczykiem.
Przemysław Iwańczyk: Nim zadam Panu pierwsze pytanie dotyczące książki - wywiadu z z Panem „Najlepszy trener na świecie”* muszę złożyć Panu mój osobisty hołd...
Jacek Gmoch: Za co?
Spędziłem z Panem w studiu telewizyjnym Polsatu całe piłkarskie Mistrzostwa Europy w 2016 roku. Przyznam, że rozbudził Pan na mowo moje uwielbienie dla piłki nożnej. Kiedy piłkarzy, na których patrzyłem z podziwem, zastąpiły kolejne pokolenia, zastanawiałem się, czy coś jeszcze pozwoli mi pokochać piłkę na nowo.
Bardzo dziękuję. To bardzo miłe. Coś w tym jest... Wszystkie moje problemy z niechęcią środowiska piłkarskiego czy dziennikarskiego brały się z tego, że je „zdradziłem”, ponieważ zacząłem opowiadać o piłce w sposób przystępny, dla inteligentnych ludzi. To wzbudzało śmiech. Po latach mam tę satysfakcję, dziś można już rozmawiać o piłce z ludźmi spoza piłki, ponieważ są do tego przygotowani i nie mają kompleksów.
Panie Trenerze... Dla kogo jest książka „Najlepszy trener na świecie. Wywiad rzeka z Jackiem Gmochem”? Z jednej strony mamy pokolenie, które przeżywało sukcesy lat 70. z Panem w roli głównej jako współpracownika trenera Kazimierze Górskiego, a potem samodzielnego selekcjonera reprezentacji. Z drugiej - jest pokolenie czytelników, które o tamtych czasach nie ma pojęcia, a piłkę nożną postrzega głównie jako zjawisko marketingowo-finansowe.
Ten tytuł to pełna prowokacja (śmiech). Przede wszystkim jest to książka „o was i dla was”. Chciałem zostawić po sobie testament. Długo biłem się z tą myślą. Kiedy człowiek o czymś marzy, jego podświadomość kieruje go na właściwe tory i właściwych ludzi. I właśnie przyszedł ten czas. Są tu moje przemyślenia na temat rzeczywistości, w której żyłem i wspomnienia, również te traumatyczne, wojenne.
Jak ukształtowały Pana wydarzenia z końca wojny? Opowiada Pan przejmująco o tych momentach, kiedy wyczekuje Pan w oknie na powrót matki, z nadzieją, że będzie miała coś do jedzenia.
Patrzyłem i myślałem, czy udało jej się zarobić, czy jej nie zabito... Ale takich jak ja było wielu. Byli nawet bardziej głodni ode mnie. Mówiąc o tamtych czasach, przypominam, jak straszną rzeczą jest wojna. I jak to wszystko miało wpływ na moje postępowanie, dążenie do wyniku, na bycie niezależnym. To wszystko dało mi wielką szkołę życia.
A jaki obraz z czasów wojny ma Pan do teraz przed oczami?
Pamiętam ekshumację grobów za budynkiem Gestapo w Pruszkowie... Nie mogę o tym mówić... Tych ludzi nawet nie grzebano, tylko zasypywano wapnem. Ale to nie są rzeczy do opowiadania. Te wszystkie pokolenia powinny zdawać sobie sprawę z tego, że to wszystko co dostali i dostają, zawdzięczają wcześniejszym wysiłkom całego narodu. Narodu krzywdzonego, poniewieranego, niszczonego. Trzeba powtarzać nieustannie, jak cenna jest wolność.
Uważał się Pan za najlepszego trenera na świecie?
Nadal się uważam. Jeśli w tym zawodzie nie myśli pan o sobie, że jest jedyny i najlepszy, to lepiej niech się pan za ten zawód nie bierze. Jesteśmy skażeni takim myśleniem. Oczywiście uczymy się od najlepszych, ale to jest piłkarski zamknięty krąg, niemal zakon piłkarski. Dopiero teraz wpuszcza się do niego naukowców. Tak, ciągle tak o sobie myślę i wcale się tego nie wstydzę.
Takie myślenie jest dowodem świadomości własnej wartości... Ale przysparza Panu także wrogów, bo ludzie mają Pana za bufona i kogoś, kto wynosi się ponad innych.
Myślę, że to nie moja osoba, ale moje poglądy drażniły środowisko. Gdyby nie było takich ludzi jak ja, to jak piłka nożna szłaby do przodu? Musi być ktoś, kto miesza w tym kotle.
Czy zastanawiał się Pan kiedyś na tym, że może wszedł Pan w nieodpowiednie towarzystwo? Przepraszam za te słowa, ale... W latach 70. przerastał Pan intelektualnie środowisko futbolowe o głowę. I tak jest po dziś dzień. Czy miał Pan wtedy taką refleksję: „o matko, co ja tu robię”?
Nie, nie miałem. Uważam, że są dziś lepiej przygotowane pokolenia trenerskie. Mają dostęp do wiedzy, mogą ją łatwo pozyskać...
Ale pozyskać wiedzę, a ją spożytkować poprzez swój intelekt, to dwie różne sprawy.
Ma Pan rację. Dawniej większość trenerów była naturszczykami. Jeśli ktoś grał w pierwszej lidze lub w reprezentacji, to później mógł być trener reprezentacji lub drużyny z pierwszej ligi. Bardzo trudno było przełamać ten schemat. Ale są już prekursorzy. Na przykład Mourinho. Sam kopał piłkę na bardzo niskim poziomie, a stał się jednym z najlepszych trenerów świata. Zmieniły się oczywiście układy. Teraz tacy trenerzy funkcjonują w grupach. Ale one działają niczym zamknięte grupy masonów budujących kościoły w średniowieczu. Ich wiedza nie jest dostępna dla wszystkich.
Pan wciąż opowiada o futbolu z taką fascynacją... Ale chciałem wrócić do początków. Pan, absolwent politechniki, zdawał sobie sprawę, że może osiągnąć sukces w innej dziedzinie życia niż piłka nożna, która była rozrywką dla mas i to tych niższych.
Wie pan, kiedy miałem taką myśl? Kiedy złamałem nogę i przestałem być czynnym piłkarzem. Wtedy życie mi spowszedniało, zaczęło mi czegoś brakować. Byłem jeszcze w gipsie, grywaliśmy wtedy w brydża u naszych przyjaciół. Pewnego razu zaproponowałem im, że może zrobilibyśmy coś dla piłki. Zaczęło się od testów w szkołach podstawowych, aby wyłapywać talenty na najwcześniejszym etapie. Skutecznie i za niewielkie pieniądze. Testy, które wtedy wymyśliliśmy, kosztowały tyle co oranżada. I tak to się zaczęło. I już poszło.
Długo walczył Pan ze swoją żoną Stefanią, aby przekonać ją do Pańskiej pasji?
Nie. Ona początkowo nie zdawała sobie z tego sprawy. To się zmieniło w tym traumatycznym momencie, kiedy zostaliśmy skazani przez ówczesne państwo polskie na dziesięć lat banicji. Wtedy zdałem sobie sprawę, że to ja spowodowałem tę „katastrofę”. Ona musiała zrezygnować ze swojego zawodu, poświęciła się rodzinie. W którymś momencie powiedziała mi „dosyć”. Mogłem jeszcze dużo osiągnąć. Ale uznałem, że jeśli ona mówi „nie”, to ma rację, a ja muszę postarać się teraz oddać to wszystko, co ona dała rodzinie.
Bardzo boleśnie odczuł Pan presję oczekiwań, kiedy prowadził Pan reprezentację już samodzielnie po erze Kazimierza Górskiego?
Nie. Kiedy patrzę na ten czas z perspektywy, dostrzegam pewne rzeczy, których wtedy nie widziałem. Nie miałem wyobraźni, nie wiedziałem w co się bawię. Znałem poziom piłki światowej i polskiej. Wiedziałem, co trzeba zrobić, aby być najlepszym. Dziś tę wiedzę pogłębia nauka. To pozwala na wybór właściwej drogi do zwycięstwa. Wiedza na temat motoryki jest powszechna. W trzeciej lidze wiedzą, jak buduje się trening. Dawniej przygotowywano nas jak do maratonów.
Udział drużyny narodowej w Mundial 1978 nie został odebrany jako sukces, wręcz przeciwnie.
Myślę, że ten temat został już omówiony. Teraz chcę przedstawić swoje argumenty. Nie było żadnej książki, może poza książką Andrzeja Jucewicza [„Wielcy selekcjonerzy" – przyp. red.], która opisywałaby rzetelnie fakty. Reszta to wspominki zawodników. Ja jako trener widziałem te wydarzenia całościowo, piłkarze oceniali je jednostkowo. I z tej pozycji zawsze będą subiektywni. Dlatego wychodziły knoty, „brzydkie” książki o tamtym czasie. Ale ja im wybaczam. Część z nich pisała, ponieważ potrzebowała pieniędzy. Na pewno nie będę chodził po sądach. Daję im jedną pozytywną opinię – grali dla mnie, byliśmy drużyną. Nie wolno jednak zdradzać „kuchni”. Jestem jak lekarz, objęty tajemnicą trenerską. Jeśli ujawniłem coś w tej książce, to tylko dlatego, aby wyjaśnić oskarżenia pod moim adresem. Wszystko podpieram dokumentami.
Stosunkowo niewiele mówi się w Polsce o Pańskim etapie kariery w Grecji i spektakularnym sukcesie, który odniósł Pan z Panathinaikosem w Pucharze Europy Mistrzów Krajowych [dziś Liga Mistrzów UEFA – przyp. red.]. Zbigniew Boniek, Józef Młynarczyk byli pierwszymi piłkarzami, którzy sięgali po to trofeum. Pan był najbliżej tego pucharu jako trener. Pańska drużyna odpadła w półfinale z Liverpoolem.
Byliśmy bardzo blisko. Gdybyśmy pokonali Liverpool, zagralibyśmy w finale z Juventusem i Bońkiem. Bardzo się wtedy zdenerwowałem. Wstydzę się za moje zachowanie po meczu. Ale sędzia nie był obiektywny. Do końca życia nie zapomnę jego nazwiska.
Zastanawiam się, dlaczego nie wrócił Pan wtedy „na białym koniu” i nie wziął się za polską piłkę klubową lub reprezentacyjną? Miał Pan takie aspiracje, czy odrzucał Pan zupełnie takie myśli?
Miałem, ale odrzucałem. Kiedy byliśmy na prywatnej audiencji u Jana Pawła II, papież zapytał mnie, dlaczego nie wracam do kraju i nie prowadzę reprezentacji, bo przecież Polska mnie potrzebuje. Odpowiedziałem mu, że noszę w sercu ogromny cierń, którego nie mogę wyrwać. Przed stuleciem nowożytnych igrzysk olimpijskich Melina Mercouri, ówczesna minister kultury Grecji, zabiegała o organizację olimpiady w Atenach. Zorganizowała w tej sprawie spotkanie reprezentacji krajów, w tym Polski. Był prezydent Aleksander Kwaśniewski, Irena Szewińska i Stanisław Paszczyk. Złożyli mi wtedy propozycję ponownego objęcia stanowiska selekcjonera reprezentacji. Powiedziałem, że nie mogę. Zostałem strasznie obity i pokaleczony. Pozostawiono mnie zupełnie nagim. Nazwano mnie złodziejem. Nie chcę o tym mówić. Nie chcę robić z siebie kogoś szczególnie pokrzywdzonego. Inni cierpieli bardziej.
*Książka „Najlepszy trener na świecie. Wywiad rzeka z Jackiem Gmochem”, Arkadiusz Bartosiak, Łukasz Klinke, wydawnictwo W.A.B. Premiera 9 maja 2018.
Komentarze