W cieniu Salaha! Dwóch cichych bohaterów wprowadziło Liverpool do finału
Już w sobotę Liverpool dość sensacyjnie zagra w finale Ligi Mistrzów, gdzie będzie miał okazję zakończyć niezwykły sezon najcenniejszym europejskim trofeum. Obok ofensywnego trio, które podziwia cały piłkarski świat The Reds ten wielki sukces zawdzięczają jednak specjalistom od czarnej roboty, a więc brytyjskiemu duetowi!
Łatwo jest podsumować sezon Liverpoolu, wyróżniając ofensywny tercet, na który składają się Mohamed Salah, Roberto Firmino oraz Sadio Mane. Oczywiście nie będzie to przesadą, bo gdyby nie oni, to nie tylko finał Ligi Mistrzów, ale także czołowa czwórka na zakończenie sezonu Premier League byłaby rzeczą praktycznie nie do osiągnięcia. W większości spotkań przynajmniej jeden z nich ciągnął drużynę za uszy, a często zdarzało się przecież, że w formie byli wszyscy. Właśnie stąd wzięły się takie zwycięstwa jak 5:0 z FC Porto, 5:2 z AS Roma czy też 4:3 z Manchesterem City.
I oczywiście już niedługo, pewnie za kilka lat, będzie się pamiętało właśnie tylko o nich. O bramkostrzelnym i bijącym kolejne rekordy Salahu, o niezwykle przebojowym Mane czy też biegającym i walczącym za dwóch Firmino. Teraz jednak warto się zatrzymać, spojrzeć nieco szerzej i dostrzec tych, którzy pogodzili się z byciem w cieniu niesamowitej trójki, a jednocześnie często po prostu błyszczeli i robili swoje.
Zdecydowanie warto wyróżnić lewego obrońcę Andrew Robertsona. Chłopak został wyciągnięty może nie znikąd, ale dla wielu był anonimowym, kolejnym gościem z Wysp Brytyjskim niezłym na kilka meczów przeciwko średniakom. Furorę zrobił jego wpis na Twitterze z 2012 roku, kiedy reprezentował barwy najstarszego klubu w Szkocji - Queen's Park F.C.
life at this age is rubbish with no money #needajob
— Andrew Robertson (@andrewrobertso5) 18 sierpnia 2012
Zaznaczmy jeszcze, że trafił tam po tym, jak Celtic - jego ulubiony klub - podziękował mu za współpracę. Robertson miał być za cichy, zbyt wstydliwy i niewystarczająco silny fizycznie, by - przynajmniej w teorii - osiągnąć sukces w futbolu. No i tak jak zaznaczył w swoim wpisie miał spory problem z pieniędzmi. Zarabiał 18 funtów na tydzień od swojego pracodawcy, więc rozejrzał się za dodatkową pracą. Znalazł ją na Hampden Park, gdzie... sprzedawał bilety. Kilka dodatkowych funtów pomogło mu w utrzymaniu oraz w większej motywacji. To zaowocowało transferem do Dundee United.
Tam spędził tylko jeden, ale bardzo owocny sezon. Miał okazję do zagrania w niedawnym miejscu pracy, czyli na Hampden Park, lecz finał Pucharu Szkocji nie poszedł po jego myśli. Grał jednak na tyle dobrze, że za 3 miliony funtów trafił do występującego w Premier League Hull City. "Tygrysom" wiodło się różnie, czyli najpierw spadały, później awansowały, by znowu spaść, ale on trzymał równy poziom. Właściwie był on i Robert Snodgrass, którzy przez trzy sezony trzymali chyba najrówniejszą formę. To sprawiło, że Robertsonem zainteresował się Juergen Klopp, wykładając za niego 7 milionów funtów.
Teraz to brzmi jak promocja, choć początek zapowiadał pieniądze wyrzucone błoto. Robertson nie za bardzo orientował się w taktyce Kloppa, a jego konkurent Alberto Moreno prezenował się całkiem nieźle. Szkot się jednak nie poddał, odbył istotną rozmowę ze szkoleniowcem, która jeszcze bardziej zmotywowała go do cięższej pracy. Nigdy nie był roszczeniowy, nie stawiał ultimatum, tylko chciał się dowiedzieć, co musi zrobić. I dowiedział się tyle, że mu wystarczyło. Od tego czasu jego rajdy lewą stroną ogląda się z przyjemnością, a legendarny jednoosobowy pressing na wszystkich zawodnikach Manchesteru City jest często przypominamy. To właśnie wtedy po raz pierwszy Anfield zaśpiewało na jego cześć.
I może śpiewać w dalszym ciągu, bo Robertson korzysta ze swoich pięciu minut. O zarobki też nie musi się martwić, gdyż inkasuje około 50 tysięcy funtów tygodniowo. A najlepsze może być tylko przed nim.
To był chyba najlepszy przykład przemiany w Liverpoolu. Jednak nie tylko w formacji obronnej znalazł się ktoś, kto po cichu wykonał tytaniczną pracę. W linii pomocy znajduje się bowiem James Milner, który kiedyś zapowiadał się na ciekawego zawodnika ofensywnego, ale z czasem został przesuwany coraz głębiej. Ze skrzydłowego stał się środkowym pomocnikiem, by w końcu Klopp postawił go na lewej obronie. I tam spisywał się całkiem nieźle, ale koniec końców znowu został wystawiony wyżej. Dla wielu zbyt wolny, mający najlepsze lata za sobą piłkarz rozgrywa niesamowity sezon - i to na każdej płaszczyźnie.
To właśnie Milner pobił w tym sezonie rekord Ligi Mistrzów, jeśli chodzi o asysty w jednych rozgrywkach należący do Neymara. W tym momencie ma ich na koncie aż dziewięć, a przecież może ten wynik jeszcze poprawić. Anglik to prawdziwy lider z cienia, bo gdy trzeba krzyknąć, to jest w stanie to zrobić, ale z reguły trzyma się swoich zadań, a to wychodzi mu znakomicie. Nic dziwnego, że eksperci z Wysp Brytyjskich są zachwyceni jego genialną wytrzymałością oraz pracowitością. Mało kto potrafi przecież regularnie biegać po 13 kilometrów na mecz, a on robi to bez problemu i nie widać, by był tym zmęczony.
Gra na lewej obronie nauczyła go też wielu innych ważnych rzeczy. Lepiej zrozumiał bowiem, jak powinna wyglądać współpraca z pomocnikiem na pozycji, na której występuje obecnie. Nie jest bowiem przypadkiem, że Milner znacznie lepiej czyta grę niż jeszcze kilka sezonów temu i potrafi załatać dziury stworzone przez kolegów. A tych często jest sporo. To on jako pierwszy pokazuje się bramkarzowi własnej drużyny, to on wybija z rytmu rywali: po prostu człowiek-orkiestra. Oczywiście nie jest tak głośny jak orkiestra w życiu prywatnym, ale niewątpliwie miał gigantyczny wkład w tak niesamowity wynik Liverpoolu w tym sezonie.
ZOBACZ TAKŻE WIDEO: Cezary Kulesza i Czesław Michniewicz na temat afery korupcyjnej