Azarenka - urocza plątanina myśli z Białorusi
„Gdy lud się wzburzy, trudno sobie wyobrazić, w jaki sposób można go uspokoić. Gdy jest spokojny, trudno sobie wyobrazić, co mogłoby go z tego spokoju wytrącić” – Jean de La Bruyere, francuski eseista i moralista.
Salka o wymiarach trzy na cztery metry pachniała spokojem godnym tabernakulum. Przez lekko uchylone drzwi dochodził rejwach i zgiełk
wymalowany w wielojęzyczne barwy. Vika Azarenka, której umysł w połowie jest świetnie wyczulony na matematyczny konkret, a w drugich 50% pławi się w estetyczno-artystycznych doznaniach, odpoczywała w samotności po finale gry deblowej Australian Open’2008. Nie rozpraszał jej hałas rozbijający się o ściany skąpo odzianej salki, wyposażonej w niebieskie krzesełko przypominające szkolne czasy i tanią, acz odkurzoną wykładzinę. W Australii nie przywiązuje się wagi do zbytków. Wschodzącej gwieździe tenisa musi wystarczyć skromny anturaż. Zresztą, Vika nie przepada za wytwornymi wnętrzami. Woli, kiedy tuż po przegranej walce ciszę przerwie nieznajomy przechodzień i krzyknie: hej, nie przejmuj się, jesteś Lwicą, musisz walczyć! Uśmiech zagości wówczas na jej twarzy, a dłonie zatopione w mokrym od potu ręczniku delikatnie uniosą się odsłaniając spoczywającą na kolanach książkę…
Tomasz Lorek: Vika, mam nadzieję, że pieczołowicie skrywana przez ciebie literacka propozycja nie została wydana przez WTA. Podejrzewam, że dziewczyna o tak przenikliwym umyśle nie czyta tego nudziarstwa jakie wpycha wszystkim szef WTA przekonując, że książka o ulubionych restauracjach tenisistek to wyjątkowy bestseller. Kogo interesują zachwyty dziewczyn nad stekiem w knajpce „Bergdiele” na przerażająco brzmiącej ulicy Holzheimerstrasse w Linzu?
Wiktoria Azarenka: Masz rację, nie grożą mi wyczerpujące przewodniki po ulubionych lokalach i sklepach najlepszych zawodniczek na świecie. Aktualnie zgłębiam dzieje Wielkiej Socjalistycznej Rewolucji Październikowej. Intryguje mnie portret psychologiczny ludzi, którzy żyli w tamtych czasach i to zarówno tych kreujących polityczną rzeczywistość jak i ofiar zachodzących zmian.
- Pięknie. Rewolucja, barokowy Pałac Zimowy. Dotarłaś już do fascynującej rozmowy ambasadorów Anglii i Francji, którzy obserwowali budowę Pałacu Zimowego dla cara Piotra I rozpoczętą już w 1711 roku?
- Nie, ale chętnie posłucham.
- Anglik i Francuz przyglądali się z bezpiecznej odległości stojąc na szczycie wzgórza jak setki ciężko pracujących robotników wnoszą budulec do wnętrza pałacu, gdzie panowała gorąca temperatura. Na zewnątrz zimowa aura, spory mróz, ale nikogo nie przerażają warunki pracy budowniczych. Padają jak kłody drewna umierając na skutek szoku termicznego. Angielski ambasador zaciągając się dymem z cygara odzywa się do francuskiego kolegi: „zastanawiał się pan, co też człowiek musiał Bogu uczynić, że urodził się w tym kraju?”
- Ciekawa historia. Lubię pogmatwane losy ludzi. Historią słowiańską zainteresował mnie mój chłopak, który pracował swego czasu w Polsce, więc co nieco wiem również o kołomyjach i skomplikowanych dziejach Polski, szczególnie na przestrzeni ostatniego wieku. Rosja zajmuje mnie jednak bardziej, a spoza historii ludów słowiańskich najbardziej fascynuje mnie okres Wielkiej Rewolucji Francuskiej. Sposób w jaki przedstawia się rzekomą walkę o równość jest porażający. Najbardziej uderza mnie zakłamanie tych, którzy walcząc z arystokracją, sami wprowadzając nowy porządek okazali się jeszcze większymi bestiami aniżeli Burboni.
- Święte słowa. Jean – Paul Marat, Jacques Nicolas Billaud-Varenne czy Maximilien Robespierre nie mieszkali wcale daleko od monarchistycznych kanalii. Wspomniałaś o bestiach. Czy twój krajan noszący ten przydomek, Max Mirnyi, tak chwalony za dobre serce rzeczywiście jest opiekuńczy względem młodszej rodaczki i pomaga ci odnaleźć się w świecie wielkiego tenisa?
- Max jest wspaniałym kumplem na korcie. Umie kapitalnie motywować mnie do walki, na gorąco znajduje optymalne rozwiązania. Ma wielkie doświadczenie, czyta grę, zachwycam się jego analitycznym umysłem, bo potrafi odmienić losy meczu, gdy nam nie idzie. Świetny tenisista, wygrał finał debla US Open z Lleytonem Hewittem w 2000 roku, ale poza kortem nie pomaga tak jak o tym przekonują białoruskie media. Nie widziałam go przy mojej przeprowadzce do Scottsdale w stanie Arizona, więc wiem, że nie lubi nosić mebli.
- Jak to jest z twoją pragmatyczno – romantyczną duszą? Z jednej strony tęsknisz za Mińskiem, z drugiej nie wyobrażasz sobie życia poza słoneczną Arizoną. Twój przyjaciel, zawodowy hokeista, Nikołaj Iwanowicz Chabibulin, jeden z najlepszych bramkarzy w NHL, twierdzi, że największą rolę w wyborze amerykańskiej bazy odegrał łagodny klimat panujący w Scottsdale…
- A to łobuz… Pewnie chodziło mu o zręczną metaforę klimatu międzyludzkiego, bo on bardzo mi pomógł, gdy przeprowadzałam się do Arizony. Sama pogoda nie wystarczy, muszę czuć bliskość Białorusi, dlatego często goszczę w domu Chabibulina. Ilekroć jest to możliwe, do USA przylatuje moja mama, bo jej zdolności kulinarne znacznie przewyższają amerykańskie gusta smakowe. Jestem taką szurniętą romantyczką, która musi raz na 2 miesiące zjechać do Mińska, żeby posłuchać rodzimej muzyki, porozmawiać z najbliższymi i odwlekać myśli o tym, że muszę założyć gruby skafander i uzbroić się w profesjonalne szaty. W Scottsdale mam warunki do treningu, skończyły się frywolne czasy juniorskie, kiedy grało się bez presji, zwycięstwa inaczej smakowały, bo było więcej swobody i serdeczności. W zawodowym tenisie „dorosłych” trzeba bić się o każdą piłkę, trenować w warunkach zbliżonych do meczowych, słuchać coacha, który jest Portugalczykiem, mieszka w Portugalii, bo lubi słońce tak jak ja i wybiera mi lokalizacje podnoszące mój poziom przygotowania kondycyjnego. Ot, zawodowa konieczność. Kocham tenis, ale chcę, aby moje zwariowane, porozdzierane życie na walizkach odbyło się bez wielkich huraganów niszczących moje więzi z rodziną, bo cenię sobie spokój mentalny jakiego dostarcza mi przebywanie z bliskimi.
- Twoje podejście przejawia się również w czułości z jaką pielęgnujesz sukcesy juniorskie. Często wyznajesz, że juniorskie zwycięstwa na zawsze pozostaną żywe w twej pamięci, bo to są pierwsze, osobiste triumfy i chwile radości na kortach dalekich od kamer i wszędobylskich speców od komunikacji z mediami. Domyślam się, że jako seniorce trudniej jest ci zmierzyć się z machiną tenisowej otoczki i przeskakiwać całe stado doradców, którzy chcieliby dyktować ci co masz mówić i robić?
- Jest bez porównania trudniej, ale będąc czołową juniorką na świecie chciałam zostać najlepszą tenisistką globu. Masz rację – czasami zastanawiam się czy łatwiej jest przełamać serwis Sereny Williams podczas Wielkiego Szlema czy uwolnić się od mentorskiego tonu szefów WTA. Na korcie jest chyba mimo wszystko łatwiej… Wiem, że jestem tylko maleńkim trybikiem tej maszynki jaką jest profesjonalny tenis i nie zmienię panujących zwyczajów, ale pragnę zachować choć w części swoją niezależność i nie opowiadać, że wczoraj dostałam cudowny, rewelacyjny i przepiękny telefon komórkowy od Sony Ericsson, bo nie przepadam za przymusowym schylaniem czoła i wielbieniem sponsorów w ilości przyprawiającej o mdłości. Chodzę do toalety tylko wtedy, gdy odczuwam taką potrzebę fizjologiczną, a nie zamierzam odwiedzać kloaki, bo spec od public relations nakazał mi wychwalać ludzi, którzy i bez mojej laurki zarobią krocie. Wolę drżeć grając mecz pokazowy przeciwko Steffi Graf aniżeli bać się gniewu oficjeli, bo czytam o rewolucji 1917 roku zamiast wybrać się na ustawione zakupy z pięcioma fotoreporterami do modnego centrum handlowego w Melbourne…
- Rzeczywiście nie mogłaś utrzymać rakiety, gdy wyszłaś na kort zagrać w debla ze Steffi Graf? Jeśli mnie pamięć nie myli, to wystąpiłaś w tej pokazówce w parze z Mike’m Bryanem, a po drugiej stronie siatki grało znane tenisowe małżeństwo, był 2005 rok, urokliwe miasteczko Boise - stolica stanu Idaho…
- Dziękuję kronikarzu (śmiech). Nie mogłam opanować nerwów już podczas rozgrzewki, gdy odbijałam z Andre Agassim! Wiem, że brzmię jak nastolatka, która jest zachwycona, bo dostała autograf od gwiazdy, ale tak się wówczas czułam. Zresztą do dziś w tenisie kobiecym największym wzorem pozostaje dla mnie Graf. Przez pierwsze cztery gemy psułam tak banalne piłki, że aż wstyd, ale wtedy nie wiedziałam, gdzie się tak naprawdę znajduję! Steffi i Andre… Gdy schodzili z kortu po meczu, nie mogłam powstrzymać się od łez wzruszenia. Nigdy nie przypuszczałam, że zagram przeciwko nim choćby pokazówkę! Wśród facetów nikt nie przebije Federera. Jest niewiarygodnym tenisistą.
Niestety, jedyne co nas, póki co łączy jako profesjonalistów to fakt, że ani on, ani ja nie przepadamy za kortami ziemnymi… Poza tym, daleko mi jeszcze do poziomu gry prezentowanego przez Szwajcara.
- To wspaniale się uzupełniacie, bo myślę, że mogłabyś pożyczyć parę książek Rogerowi, gdybyście zaczęli występować w mikście. Może wówczas nie wyglądałby tak żałośnie jak po meczu z Janko Tipsareviciem, kiedy okazało się, że Serb, który uwielbia czytać i wozi ze sobą praktycznie ćwierć aleksandryjskiej biblioteki, zna „Idiotę” Dostojewskiego, a Roger nie bardzo kojarzył Fiodora… Masz szansę rozmiłować go w literaturze.
- Nie wiedziałam, że jest tak nieciekawie z Rogerem pod tym względem. Z miłą chęcią podejmę się tego zadania, choć mam marne szanse, bo Roger rzadko grywa w debla w Pucharze Davisa, w mikście nigdy go nie widziałam, a pewnie teraz po porażce z Novakiem będzie jeszcze bardziej skoncentrowany na singlu. Niemniej jednak, Fiodor to zbyt znany pisarz, aby go nie znać…
- Po pierwszym finale w twojej karierze w portugalskim Estoril udałaś się na niebanalną kolację z trenerem i dzieciakami z klubu tenisowego prowadzonego przez jego ojca. Plaża, zachód słońca i Twój ulubiony łosoś na papierowej tacce. W Australii też znają się na przyrządzaniu ryb. Tak bardzo lubisz odkrywać klimatyczne miejsca dalekie od zapachu męczących oficjałek, że znajdziesz czas na wypad poza miasto?
- Pamiętam smak tamtego łososia, choć nie jestem wielką fanką rybnych potraw. Do łososia i urzekających miejsc mam jednak ogromną słabość. Jeśli jeszcze wokół będzie zieleń i cisza przerywana śpiewem ptaków, to nic nie odwiedzie mnie od tego pomysłu. Oczywiście nie zapomnę o książce, którą będę czytać palcami pachnącymi spożywaną rybą...
- Dawno nie widziano tak pasjonującego pościgu w finale debla pań w turnieju wielkoszlemowym jak podczas Aussie Open’2008. Ostatecznie wygrały siostry Bondarenko, ale czuć było, że ręce im drżały nie mniej niż tobie podczas zderzenia ze Steffi. Z Shahar Peer nakręcacie się na korcie jak mało kto i nie wiadomo, kiedy eksplodujecie. Wyznajesz zasadę, że nie istnieje smutek po meczu, jeśli dałaś z siebie maksa?
- Nie przejmuję się porażką, bo kocham tenis i wiem, że pasja plus ciężka praca prowadzi do dobrego samopoczucia. Trochę za późno zerwałyśmy się do pościgu za siostrami. U nas już tak jest, że jak złapiemy fazę, to gramy koncertowo. Problem w tym, że mamy też zatrważające momenty przestoju… Cóż, taki już urok kobiecego tenisa. Z doliny na wierzchołek i z powrotem do wąwozu… Babeczka ma swój fajny świat, nieprawdaż? „To prawda, że wolność jest cenna. Z tego względu musi być starannie racjonowana” – Włodzimierz Lenin, ideolog komunizmu.
Komentarze