Cichy: Pamiętaliśmy o słowach, że zimą w Himalajach powyżej 7000 metrów nie ma życia
- Jadąc na Everest mieliśmy w pamięci słowa Hillarego - pierwszego zdobywcy tej góry - że zimą w Himalajach powyżej 7000 m nie ma życia - wspomina himalaista Leszek Cichy, pierwszy zimowy zdobywca Mount Everest.
17 lutego 1980 roku Krzysztof Wielicki i Leszek Cichy jako pierwsi ludzie stanęli zimą na wierzchołku Mount Everest. W sobotę w Muzeum Sportu i Turystyki odbyła się uroczysta gala z okazji 40-lecia tego wyczynu. Takiego, który przez długie lata wydawał się niemożliwy.
Michał Bugno: Niesamowicie szybko leci czas. Mamy już czterdziestolecie pierwszego zimowego wejścia na Everest, ale pan doskonale pamięta, że odbywały się tutaj także uroczystości związane z 10. czy 15., ale też kolejnymi rocznicami.
Leszek Cichy: Tak. Pamiętam, że najbardziej huczne było 25-lecie. Współpracujemy z muzeum, które "wyciągnęło" już z mojego strychu wszystko, co było związane z tą wyprawą. Zbiory są więc stale wzbogacane. Dzisiaj eksponowana jest oryginalna kartka, którą zniosłem z wierzchołka Everestu. Patrzę na nią z pewnym rozrzewnieniem. 25 lat była schowana u mnie w domu, ale na 25-lecie postanowiłem ją podarować muzeum.
Wróćmy do waszego ataku szczytowego z 17 lutego 1980 roku. Byliście wtedy młodymi mężczyznami. Nikt nigdy wcześniej nie zdobył zimą Everestu ani żadnego innego ośmiotysięcznika. To był wielki znak zapytania. temperatura -42 stopnie Celsjusza, powiewy wiatru. Co wtedy czuliście?
To było wielkie zobowiązanie w stosunku do wszystkich, którzy pomogli nam organizować tę wyprawę - w Polsce - przy samej organizacji, w czasie wyjazdu, ale również tam, na miejscu. To była 20-osobowa ekipa, która działała bardzo zespołowo, co dla Polaków na co dzień nie jest oczywistym zjawiskiem. To była najbardziej zespołowa wyprawa, w jakiej uczestniczyłem w ciągu swoich 50 lat wspinania. Nie tylko dla siebie, ale i dla wszystkich - czuliśmy potęzne zobowiązanie, żeby te wszystkie trudy zakończyły się sukcesem. Przypominam, że to był rok 1879. Ocet na półkach w sklepach jeszcze był, ale poza nim - niewiele więcej. Już samo organizowanie wyprawy w tamtych czasach to był sukces - że udało się nam uzyskać pozwolenie i wyjechać. Pozostawało tylko postawić kropkę nad "i". Ale faktycznie - jechaliśmy w nieznane. Na takiej wysokości nikogo nie było, a wszyscy mieliśmy w pamięci słowa Edmunda Hillary'ego - pierwszego zdobywcy Everestu - że zimą w Himalajach na wysokości powyżej 7000 metrów nie ma życia. A my mieliśmy być jeszcze prawie dwa kilometry wyżej.
Mieliście poczucie, że to igranie z losem i duże ryzyko? Bo podczas zejścia pojawiły sie różne problemy - pan miał przez chwilę kłopoty ze wzrokiem, a Krzysztof Wielicki miał problemy z odmrożeniami.
Ja myślę, że to było wejście dwóch inżynierów. Mieliśmy dokładnie wyliczone, ile tlenu mamy zabrać. Świadomie zabraliśmy nie po dwie butle, tylko po jednej. Wiedzieliśmy, że tlen skończy się gdzieś w okolicach wierzchołka - w czasie zejścia. Wiedzieliśmy, że wejście powinno zająć nam około siedem godzin z kawałkiem. Nie doceniliśmy jednak, że po skończeniu się tlenu ten dług tlenowy narastał znacznie szybciej niż mogliśmy się tego spodziewać - mimo, że mieliśmy dobrą aklimatyzację. Zejście zajęło nam trochę więcej czasu niż myśleliśmy. Trudności w zejściu wiązały się z tym, że było ciemno, a Krzysztof miał odmrożone nogi i część grani musiał schodzić tyłem, żeby nie obciążać palców. Do przełęczy to był kawał drogi, a dodatkowo cały czas zaprzątała nas myśl, czy namiot na przęłęczy istnieje i czy nie został porwany przez wiatr. Wrzuciliśmy do niego mnóstwo rzeczy. Gdyby udało nam się zejść, a na miejscu nie byłoby namiotu, to tak naprawdę ciężko byłoby przetrwać tę noc. To niby tylko kawałek szmaty, a jednak dawał ochronę przed wiatrem, a częściowo także przed temperaturą.
Cała rozmowa w załączonym materiale wideo.
Przejdź na Polsatsport.pl