Lwow: Jechaliśmy na Mount Everest, żeby dokonać sportowego wyczynu
- Wiedzieliśmy, że dokonaliśmy wielkiej rzeczy - pierwszego zimowego wejścia na ośmiotysięcznik w ogóle, a w dodatku od razu na najwyższy z ośmiotysięczników. O tym, że przechodzimy do historii też było wiadomo, ale się o tym nie myślało. Nie po to jechaliśmy na Everest, żeby przechodzić do historii, ale żeby dokonać sportowego wyczynu - wspomina Aleksander Lwow, uczestnik zimowej wyprawy Andrzeja Zawady na Mount Everest z 1980 roku.
17 lutego 1980 roku polscy himalaiści Krzysztof Wielicki i Leszek Cichy jako pierwsi ludzie stanęli zimą na wierzchołku Mount Everest. W sobotę w Muzeum Sportu i Turystyki w Warszawie odbyła się uroczysta gala z okazji 40-lecia tego osiągnięcia. Pojawiło się na niej ośmiu uczestników tej wyprawy, a wśród nich m.in. Aleksander Lwow.
Michał Bugno: Czterdzieści lat minęło od niezwykłego wyczynu, którego dokonaliście na Mount Everest zimą 1980 roku. Na szczycie stanęli Krzysztof Wielicki i Leszek Cichy, ale była to zasługa wszystkich uczestników wyprawy, którzy pracowali na górze. Z jakimi emocjami jechaliście wtedy w Himalaje, biorąc pod uwagę, że nikt nigdy wcześniej nie wszedł zimą na szczyt ośmiotysięcznika?
Aleksander Lwow: Ja mogę powiedzieć, jakie były moje emocje, bo dokładnie je pamiętam. Byłem wtedy jednym z najmłodszych uczestników, a w dodatku miałem sportowe podejście do alpinizmu, nabyte we wcześniejszych latach chodzenia po górach. I oczywiście jechałem z przekonaniem, że na pewno wejdę na szczyt. Dziś, po latach, wiemy, że okazało się to niemożliwe. Na szczycie byli inni. Dla mnie była to radość, bo jako wyprawa zdobyliśmy górę, ale tak osobiście poniosłem porażkę.
Jak odnajdywał się pan w bazie pod Everestem i na jego zboczach? Wiadomo, że zimą w Himalajach i Karakorum panują ekstremalne warunki. Nie wszyscy są w stanie wytrzymać przez kilka tygodni czy nawet miesięcy w kilkudziesięciostopniowym mrozie lub przy silnych powiewach wiatru?
Proszę pamiętać, że byliśmy przebranymi, wybranymi z większej grupy doświadczonymi alpinistami. tam, nie było żółtodziobów. Większość z nas miała do czynienia zimą w Tatrach, Alpach i mrozu czy wichru się nie baliśmy. Znoszenie tych warunków to nie był żaden problem. Mało tego - okazało się, że zima w Himalajach przynosi niedobór śniegu. W pewnym sensie była to trudność. Tam, gdzie normalnie, w lecie, chodzi się po śniegu, my musieliśmy wspinać się po twardym lodzie.
Początkowo zgodę na działalność na Mount Everest mieliście do 15 lutego, ale udało się wam uzyskać przedłużenie zgody o dwa dni - do 17 lutego. Mieliście pełną świadomość, że atak szczytowy Krzysztofa Wielickiego i Leszka Cichego to ostatnia szansa na zdobycie szczytu?
Dokładnie tak. Każdy miał świadomość, że jeżeli ten atak się nie powiedzie, to nie będzie możliwy żaden inny. Nie tylko z powodów terminowych, ale również dlatego, że na górze nie było ludzi, którzy mogliby ponowić atak, a i zaopatrzenie było mocno uszczuplone.
Aż w końcu nadszedł ten pamiętny dzień 17 lutego, kiedy Leszek Cichy i Krzysztof Wielicki odezwali się ze szczytu Everestu i powiedzieli: "Zgadnijcie, gdzie jesteśmy. Na szczycie!". W bazie zapanowała wielka euforia?
Oczywiście. Na tę łączność czekaliśmy od rana. Z powodu tej dzisiejszej rocznicy przewertowałem mój szczegółowy dziennik, który prowadziłem w czasie trwania tej wyprawy. Nie zaglądałem do niego przez 40 lat. W pierwszej kolejności przeczytałem ten dzień - 17 lutego. Od A do Z. To było tak jakbym opisywał film, który jest powszechnie znany, bo w moim dzienniku fakty idealnie pokrywają się z obrazami filmowymi.
Mieliście wtedy poczucie, że to początek nowej historii - ery zimowej eksploracji ośmiotysięczników?
Ja sobie nie przypominam, żebyśmy mieli takie megalomańskie uczucia. Wiedzieliśmy, że dokonaliśmy wielkiej rzeczy - pierwszego zimowego wejścia na ośmiotysięcznik w ogóle, a w dodatku od razu na najwyższy z ośmiotysięczników. O tym, że przechodzimy do historii też było wiadomo, ale się o tym nie myślało. Nie po to jechaliśmy na Everest, żeby przechodzić do historii, ale żeby dokonać sportowego wyczynu.
Takie spotkania z przyjaciółmi po latach jak podczas gali w Muzeum Sportu i Turystyki smakują wybornie?
Mnie osobiście smakują wybornie, choć z tyłu głowy zawsze mam myśl o kolegach, których nie ma już z nami. Na przestrzeni lat połowa składu zimowej wyprawy odeszła do niebieskich gór.
Przejdź na Polsatsport.pl