Dominic Inglot: Nawet Radwańska nie wiedziała, że mówię po polsku
Dominic Inglot, grając w deblu z samym Jamie Murray'em, zdobył z Wielką Brytanią Puchar Davisa. W lutym, w Nowym Jorku, wygrał swój czternasty tytuł w deblowej karierze. Jego rodzice są Polakami. Tata, zanim został marynarzem, kopał piłkę w Opolu. Dominic urodził się w Londynie, gra dla Wielkiej Brytanii, ale o kraju przodków nie zapomniał. Językiem polskim posługuje się bardzo dobrze, o czym przekonaliśmy się podczas długiej rozmowy z półfinalistą Wimbledonu i US Open.
Partnerem Dominica podczas nowojorskiego turnieju był fenomenalny deblista z Pakistanu, niegdyś grający z Marcinem Matkowskim – Aisam-Ul-Haq-Qureshi. Zwycięstwo w Nowym Jorku to pierwszy tytuł Brytyjczyka od triumfu w sierpniu 2019 roku w Atlancie. Dominic ceni każdego z kolegów, z którym wygrywał deblowe finały. Austin Krajicek, Franko Skugor, Robert Lindstedt, Mate Pavić, Henri Kontinen, Daniel Nestor, Treat Huey – to zacne rakiety, ale kto inny zaskarbił sobie wieczny szacunek u syna polskiego piłkarza…
Inglot szczerze opowiada nam o rozterkach zawodowego tenisisty. W 2015 roku w belgijskiej Gandawie wraz z reprezentacją Wielkiej Brytanii sięgnął po triumf w finale Pucharu Dwighta Davisa. Anglicy czekali na tą wiktorię od 1936 roku. Dominic Inglot miał swój wkład w dziesiąty tytuł Brytyjczyków w Pucharze Davisa.
Dominic zadebiutował w kadrze w 2014 roku podczas wyjazdowego meczu z USA w San Diego. „Dom The Bomb” poczytuje sobie za zaszczyt możliwość gry w reprezentacji Wielkiej Brytanii. Jednak poza zawodowymi sukcesami, życie Dominica kryje w sobie wiele kolorytu. Podziwia kierowców wyścigowych, nie boi się planu filmowego.
„Dom the Bomb” – jowialny jegomość z Londynu. Taki zwyczajny, choć jego drop woleje są z kosmosu. Świat tęskni dziś za normalnością, więc warto posłuchać głosu człowieka, który stroni od napuszonych frazesów i cieszy się z każdego wygranego punktu na korcie. I odgłosu bolidu rzecz jasna…
Tomasz Lorek: Twój tata Andrzej był zawodowym piłkarzem. W jakim klubie grywał?
Dominic Inglot: W Opolu. Pech chciał, że gdy tata miał 21 lat, złamał nogę na boisku. Później rzadko grywał w piłkę. Z czasem przestał. Skończył przygodę z futbolem będąc dość młodym człowiekiem.
Pamiętasz na jakiej pozycji grał?
Grał z tyłu. Był defensorem. Środkowym obrońcą. I w Opolu ochoczo biegał za piłką…
Swego czasu wyraziłeś taką opinię: gdybym tylko bardziej słuchał taty, byłbym w innym miejscu w świecie tenisa. Możesz rozwinąć tą myśl?
Tata wiedział o rzeczach, o których ja nie miałem zielonego pojęcia. Bo tata był taki… Czasami myślałem, że nie zna się na tenisie, bo on przecież nie był profesjonalnym zawodnikiem. Nie był trenerem tenisa. I wydawało mi się, że może nie warto słuchać jego wskazówek. On zawsze mi mówił: "Idź do siatki, idź do siatki, po co tak z tyłu grasz? Dlaczego walisz z całej siły piłki i polujesz na winnery? Bądź spokojny, cierpliwy itd…”
I koniec końców, jak już przestałem grać singla w głównych turniejach, musiałem przebijać się przez kwalifikacje na ATP World Tour, zacząłem grać wedle rad ojca. Już nie chciałem uderzać tak mocno jak kiedyś, byłem cierpliwy, regularny, szukałem ciekawych zagrań, skłaniałem się ku grze kombinacyjnej. Operowałem slajsem, byłem delikatny przy siatce. Gdy tata to zobaczył, był zdumiony i mówił: „Dlaczego dopiero teraz nauczyłeś się takiej gry, a nie wówczas jak miałeś 12 lat?” Nie wiem czy dobrze zrobiłem.
Nawet mogłem taty posłuchać, bo on mi wpajał, żeby grać serve & volley, a teraz gołym okiem widać, że nikt już dziś nie gra tym stylem. Wiesz, myślę, że gdybym był cierpliwy, to inaczej potoczyłaby się moja kariera. Nauczyłbym się, że wychodząc na kort, trzeba mieć plan taktyczny w zanadrzu i posiadać pomysł na mecz. Zawsze grałem jak namiętny kochanek. Bez planu, bez strategii, prowadziła mnie dzikość serca i chyba niezbyt dobrze mi to wychodziło.
ZOBACZ TAKŻE: Wyjaśniła się przyszłość Kubiaka!
Chciałeś wkładać w mecz więcej entuzjazmu i grać tak jak podpowiadało ci serce, nieprawdaż?
Tak po prawdzie, to ja się bałem. Z reguły myślałem, że jestem zbyt wolny na korcie. Myślałem, że jak ja będę taki cierpliwy jak chce tata, to rywale zaczną mnie ganiać z kąta w kąt. A wtedy już nie będę miał takiej dobrej pozycji wyjściowej. To rzutowało na moją grę, bo gdy już miałem choćby połowę szansy, to nie zwlekałem, tylko chciałem posyłać winnera. A rzadko mi wychodziło, niestety.
Pamiętasz kiedy miał miejsce pierwszy kontakt z tenisem? Ponoć zacząłeś odbijać przez przypadek na wakacjach mając osiem lat?
Zgadza się. Moi rodzice na spółkę z innymi polskimi rodzicami tenisistów, kupili willę w Portugalii. W sumie mieszkały w niej trzy czy cztery rodziny. Miejscowość nazywała się Villa de Gor. A obok tej willi był malutki tenisowy klub. Piękny klubik, w którym odbywały się turnieje dla młodzieży. Dla zabawy zacząłem sobie grać z tatą. Odbijaliśmy też z Alkiem, moim starszym bratem. W końcu tata zapisał mnie na turniej.
Wygrywałem dość często, ale początkowo myśleliśmy, że jesteśmy na wakacjach, więc nikt się za bardzo nie przykłada do gry. Poza tym ja byłem troszeczkę wyższy niż inni. Pewnego dnia zagrałem z takim jednym chłopakiem. Jego ojciec uciął sobie pogawędkę z moim tatą. Usiedli na ławeczce i rozmawiali w nieskończoność. Zaczął wypytywać mojego tatę: "Dla którego county, w jakim regionie, gra twój syn?" A mój tata na to: "Skądże, on nigdzie nie gra poza Portugalią". Słysząc to, ojciec mojego rywala rzekł: "Mój syn gra w Cheshire (rejon Manchesteru), a twój syn z łatwością pokonał mojego syna. Może w takim razie Dominic powinien spróbować gry w tenisa?"
Dostrzegł, że masz smykałkę do tenisa?
No może. Powiedział: "Może przyjrzyj się temu, co dzieje się w Anglii. Zapisz syna na jakiś turniej, potrenujcie i zobaczycie co z tego wyjdzie". Poszliśmy za jego radą. Tata zapisał mnie na mistrzostwa regionu do lat 12. Miałem 11 lat, byłem o rok młodszy od większości uczestników. Przegrałem w drugiej rundzie. I tak się zaczęła przygoda z tenisem. Zapisałem się na treningi. Zacząłem wspinać się coraz wyżej, grałem w turniejach o zasięgu ogólnokrajowym.
Urodziłeś się tego samego dnia i miesiąca co Agnieszka Radwańska. Może to znak, że warto było postawić na tenis?
To prawda – mamy tą samą datę urodzin. Zawsze składam Agnieszce życzenia urodzinowe. Kilka lat temu, bodajże w Indian Wells, wybrałem się wraz z kolegami do fabryki serników. To były moje urodziny. Agnieszka też tam była. Była też cała polska ekipa. Tenisiści i tenisistki nie tylko z Polski. Caroline Wozniacki, Sabine Lisicki i wszystkie wagabundy w tourze, które umieją mówić po polsku. Oprócz mnie (śmiech). Tylko, że one jeszcze wtedy nie wiedziały, że umiem mówić po polsku. Dowiedziały się o tym później, tuż przed US Open. Przed US Open zawsze organizowana jest impreza w konsulacie dla polskich tenisistek i tenisistów oraz zawodników, którzy mają polskie pochodzenie.
Nie samym tenisem żyje człowiek. Twoim wielkim idolem jest Brytyjczyk Jenson Button, mistrz świata w Formule 1 w sezonie 2009. Fascynuje cię świat F1?
Lubię oglądać Formułę 1. A Jenson był bardzo dobry w te klocki, kiedy zacząłem oglądać wyścigi bolidów. Co tu dużo mówić – nie lubię Lewisa. On za bardzo próbuje błyszczeć i gwiazdorzyć. A Jenson Button jest taki zrelaksowany, ale też twardo stąpa po ziemi. Myślę, że Jenson ma taki urok, że z powodzeniem mógłby grać w filmach jako agent 007 James Bond. Jak Sean Connery czy Roger Moore.
ZOBACZ TAKŻE: Firma właściciela Hoffenheim bliska wynalezienie szczepionki na koronawirusa
Kiedy zacząłeś interesować się Formułą 1?
W 2010 roku, gdy leczyłem kontuzję kolana. Przeszedłem operację, musiałem siedzieć w łóżku. Przez wiele tygodni nic nie mogłem robić, więc zacząłem oglądać F1 w telewizji. Oglądałem wszystko jak leci: wolne treningi, kwalifikacje i wyścig. Wreszcie trafiłem na coś sensownego do oglądania. Niestety, telewizja w Anglii jest troszeczkę nudna. Gdy zbliżał się weekend z Formułą 1, od razu byłem podekscytowany.
Byłeś kiedykolwiek na torze Silverstone?
Nie, nigdy nie byłem. Nie miałem z kim się wybrać na Silverstone, a nie lubię samemu podróżować na takie wydarzenia.
A skąd wziął się zachwyt nad grą Pata Raftera?
Pat Rafter… Uwielbiałem go oglądać, bo grał fenomenalnie w stylu serve & volley. Bardzo szybko się poruszał, był zwinny niczym kot. To było bardzo fajne dla oka. Osobiście poznałem Pata przed kilkoma laty podczas pobytu w stanie Queensland, w Brisbane. Trenował na korcie. Podszedłem do Raftera, przedstawiłem się i powiedziałem, że jest moim bohaterem. A on do mnie z uśmiechem na ustach: "Hej, miło cię poznać". Mówię do niego: "Wiesz, jestem twoim fanem, zawsze cię podziwiałem na korcie". A potem pojawił się Greg Rusedski. Gdy miałem 12 czy 13 lat, poprosiłem go o autograf. Lata później, Greg pytał mnie w jakim kierunku zmierza mój tenis, czy robię postępy i czy zdecyduję się na profesjonalną karierę.
Jednym słowem interesował się rozwojem twojej kariery?
Greg to porządny gość. Napisał mi dedykację: Dla Dominica z najlepszymi życzeniami – Greg Rusedski. To była dla mnie wyjątkowa chwila. Na zawsze to zapamiętałem. Raczej wtedy mnie nie znał, bo jako junior nie byłem taki dobry, więc nikt za bardzo mnie nie znał. Tak naprawdę, ludzie wciąż mnie nie znają (śmiech). Teraz znam Grega dość dobrze, bo on pracuje w telewizji jako komentator i ekspert, więc gdy gram w reprezentacji w Pucharze Davisa, to widujemy się.
Kapitan Leon Smith zaprasza cię do gry w kadrze, więc może nie jest aż tak źle z twoją popularnością…
Racja, może troszeczkę bardziej zna mnie szersza publiczność, ale debel na Wyspach to przede wszystkim Jamie Murray.
Czy to przyjemne uczucie, gdy wygrywa się finał Pucharu Davisa?
Bardzo. Nawet o tym nie marzyłem. Zawsze marzy się o turniejach ATP i występach indywidualnych. Przeważnie myślisz o sobie. Nigdy nie wiadomo czy trafi się ktoś dobry w reprezentacji z kim będziesz tworzył zespół. W Davis Cup musisz dysponować dobrą drużyną. Nie można wygrać w pojedynkę. Może Andy Murray tak sobie myśli, że on sam jest w stanie wygrać Puchar Davisa, ale prawda jest taka, że dalej potrzebuje Jamiego. Sam Andy nie może wygrać Pucharu Davisa. Davis Cup wciąż zachowuje markę. Dopiero, gdy go zdobywasz, zdajesz sobie sprawę, że to jest super uczucie. Prawie jakbyś wygrał turniej Wielkiego Szlema.
David Cameron, ówczesny premier Wielkiej Brytanii, zaprosił was na Downing Street 10 po zwycięstwie w Gandawie nad Belgią?
Tak. Było super. Pogadaliśmy do bólu o tenisie. Premier sporo wie o tenisie. Nie tylko o dzisiejszym. Wiadomo, że ktoś ze sztabu mu podpowiadał o czym ma rozmawiać, ale i tak David wiedział więcej niż przeciętny człowiek. Wiedział o zielonych, niebieskich i czerwonych piłeczkach dla brzdąców. Kiedy masz 4 latka, używasz specjalnych piłeczek, które są lżejsze i mają inny rozmiar przystosowany dla dzieci. Cameron ma syna, który gra w tenisa. Pomyślałem: fajnie, że premier z nami gada, bo wizyta przypadła w przededniu podjęcia decyzji o akcji militarnej w Syrii. Premier podejmuje zespół, który zdobył Puchar Davisa, a nazajutrz musi podjąć ważne decyzje polityczne. Znak, że porządny z niego gość.
ZOBACZ TAKŻE: Gwiazdor Premier League zignorował kwarantannę. Zostanie surowo ukarany!
Zagrałeś w filmie „Wimbledon” jako dubler Paula Bettany’ego. Jak czułeś się na planie filmowym?
To było bardzo fajne doświadczenie. Trenowałem wtedy z Peterem Flemingiem na Queen’s Clubie. A Pat Cash (mistrz Wimbledonu’1987), który był koordynatorem i ekspertem tenisowym podczas tej produkcji, podszedł do mnie i powiedział: "Pasujesz mi na aktora drugiego planu". Potrzebował kogoś, kto będzie idealnym tłem, bo przecież Wimbledon to nie tylko kort centralny. Coś musi się dziać na bocznych kortach. Cash szukał dublerów, którzy idealnie wywiążą się z tej roli. Pomyślałem: Cudownie, będę mógł zagrać w prawdziwym filmie fabularnym! Za jakiś czas dowiedziałem się, że wyglądam jak główny bohater. Ktoś zapytał: "Dominic, czy byłbyś w stanie zagrać jako stand- double dla niego?" Powiedziałem: "OK, super". Podejrzewałem, że będzie siedmiu sobowtórów, ale ostatecznie okazało się, że jestem jedynym, który pasuje do roli Petera Colta. Przez całe wakacje brałem udział w zdjęciach na kortach Wimbledonu. Czasami kręciliśmy sceny w Shepperton Studios w Londynie. Zagrać w filmie – wielkie przeżycie! Móc przebywać z aktorami – super! Taka przygoda zdarza się raz w życiu.
Dlaczego postawiłeś na tenis? Urodziłeś się w Londynie, ale rodzice: Andrzej i Elżbieta są Polakami. Jak to się stało, że osiedli w Anglii?
- Tak. Rodzice są Polakami. Nie znam szczegółów ich życia, ale wiem, że tata był marynarzem. Pływał na statkach dookoła świata. I pewnego dnia pomyślał: "Przecież nie będę się włóczył przez całe życie po świecie. Cóż będę robił? Może pójdę na studia?". Na uczelni w Krakowie tata zdobył tytuł magistra fizjologii i medycyny sportu. A potem powziął decyzję, że pojedzie do Anglii. Wpadł na pomysł, żeby kształcić się w klubie Queen’s Park Rangers. Chciał podglądać najlepszych w branży. Miał pomysł, żeby zdobytą w ten sposób wiedzę spożytkować w Polsce. Jednak bardziej spodobało mu się życie w Anglii. Pomyślał: "Może warto tu zostać na stałe?”. Wiem, że nie była to łatwa decyzja, wędrował kilka razy z Anglii do Polski aż w końcu osiadł na Wyspach w końcówce lat 70-tych.
Przejdź na Polsatsport.pl