Craig Boyce: Żużlowiec - perkusista
Wyobrażacie sobie, aby jakikolwiek żużlowiec zdobył 4498 punktów dla jednego klubu? To ociera się o surreal. A jednak był taki śmiałek – Australijczyk Craig Boyce! Brązowy medalista IMŚ w 1994 roku zdobył tak pokaźną dawkę punktów dla Piratów z Poole.
4498 oczek na przestrzeni 2163 wyścigów – wprost niewiarygodny dorobek. Nikt nie stawiał na Craiga w ostatnim jednodniowym finale IMŚ w Vojens w 1994 roku, a Australijczyk zdobył brąz w debiucie ustępując jedynie Tony’emu Rickardssonowi i Hansowi Nielsenowi! Nikt tak błyskawicznie nie pakował walizek, aby pofrunąć z Australii do Wielkiej Brytanii i rozpocząć nowe życie. Nikt z żużlowców nie gra tak rewelacyjnie na perkusji jak „Boycie”. Sam Vinnie Colaiuta, amerykański wirtuoz instrumentów perkusyjnych, wyraził uznanie dla muzycznych umiejętności Craiga… A Vinnie, zodiakalny Wodnik, wie co mówi. Wszak pracował z Frankiem Zappą, Barbarą Streisand, Chickiem Corea, Stingiem, Megadeth i Faith Hill.
Pod okiem kowboja Sharpa
Appin, maleńka osada w Nowej Południowej Walii. W porywach 1400 mieszkańców. Przepiękny tor do motocrossu, bajecznie położone korty tenisowe i pomnik ku czci Aborygenów zamordowanych przed blade twarze. W Appin jest też 200 – metrowy tor żużlowy. Pewnego słonecznego dnia Neil Street – legendarny żużlowiec, konstruktor, menedżer i inżynier wypatrzył utalentowanego Craiga Boyce’a. W latach osiemdziesiątych promotorem toru w Appin był Bob Sharp. Bob „Cowboy” Sharp, indywidualny mistrz Australii na żużlu z 1962 i 1965 roku. „Cowboy”, podobnie jak Streetie, uwielbiał pracę z młodzieżą. Bob organizował treningi i mini turnieje. Chciał, żeby młodzi ludzie miło spędzali czas.
„To była przepiękna, słoneczna niedziela. Końcówka stycznia. Neil Street zobaczył mnie w akcji, a gdy zdjąłem kask, podszedł do mnie i zapytał czy nie chciałbym ścigać się w Anglii. Streetie zawsze imponował mi logicznym myśleniem, ale perspektywa wyjazdu do Europy wydawała się szalona. Zapytałem Neila: czy ty aby nie lunatykujesz? Jednak po dłuższej rozmowie, Streetie zdołał mnie przekonać, że warto podjąć wyzwanie. W ciągu dwóch tygodni sprzedałem swoje auto, spakowałem walizki, załatwiliśmy wszystkie papierkowe sprawy i byłem gotów, aby wyruszyć na Wyspy” – wspomina Boyce.
Wszystko ładnie i pięknie, ale co na to rodzice? Pozwolić 21 – letniemu chłopakowi na tak długą wyprawę czy przekonać go, aby jednak został w ojczystej Australii?
„Moi rodzice wiedzieli czym jest speedway, gdyż regularnie odwiedzali Sydney Showground. Niestety, widzieli też mnóstwo groźnych upadków… Tata i mama próbowali zawrzeć ze mną kompromis. Powiedzieli, że nie mają nic przeciwko jeździe na krótkim trawiastym torze, ale za żadne skarby świata nie zgodzą się, abym ścigał się na żużlu. Tata ujął zagadnienie w żołnierskich słowach: jeśli chcę bawić się w speedway, mam się wyprowadzić z domu! Byłem zrozpaczony, ale z pomocą przyszedł mi Mick Poole” – chytrze uśmiecha się Craig.
Zabierz tatę do parkingu
Newcastle Motordrome, długi, 400 – metrowy tor, o nawierzchni, na której po opadach deszczu można byłoby sobie urządzić kąpiel błotną z prawdziwego zdarzenia. I przerażające betonowe bandy! Mick Poole leczył kontuzję, a złamana noga nie pozwalała mu na nadmierną aktywność. Mick zaoferował Craigowi swój motocykl i doradził, aby zabrał ojca na zawody. „Tata poczuje, że jest potrzebny i pomyśli, że bez niego będziesz jak dziecko we mgle. Poproś tatę, aby został twoim mechanikiem” – Mick Poole „zarzucił” wędkę. „Boycie” długo się nie namyślał. Przekonał tatę, aby zakosztować speedwaya, ale o betonowej bandzie i parametrach toru w Newcastle rzecz jasna nie wspomniał…
„Co zrozumiałe trafiłem do klasy rookies, a więc debiutantów, którzy coś rokują. Wygrałem wyścig na poziomie równym dzisiejszej National League w Anglii. Awansowałem do finału C, wygrałem rywalizację, potem przeskoczyłem na poziom B i znów odnotowałem zwycięstwo. Już chciałem zwijać sprzęt, kiedy ktoś głośno krzyknął na cały parking: „czy są chętni na finał A, bo jeden z kolesi, którzy mieli w nim jechać, wycofał się?!” Byłem na takiej adrenalinie, że zgłosiłem się bez wahania. Pomyślałem: ale odlot, przecież taka szansa to rzadkość! Krzyknąłem: no worries i poszedłem założyć kask. Pamiętam, że w finale jechało sześciu zawodników, a obok mnie pod taśmą stanęli tacy klienci jak Sean Wilmott, Peter Carr i Ray Dole. Po starcie byłem na ostatnim miejscu. Nie wiedziałem jak idealnie ustawić pod siebie sprzęgło. Przez cały wieczór spierałem się z ojcem, a żaden z nas nie wiedział jaką zębatkę założyć i jak wyregulować zapłon. Po prostu niewidomy prowadził głuchego! Co za jazda. Na szczęście nie załamałem się po kiepskim starcie. Napędziłem się pod bandą, a Godden pożyczony od Micka Poole’a był diabelnie szybki. Było super, ale nikt mi nie powiedział, że im bliżej bandy będę się ścigał, tym bardziej przyczepnie się zrobi! Wjechałem w odsypane, noga wygięła się nienaturalnie, jakimś cudem przejechałem niczym w beczce śmierci. Na jednym wirażu wyprzedziłem trzech kolesi! Chwilę poźniej pomyślałem jednak, że jeśli podobnie przejadę następny łuk, to się zabiję. Zszedłem więc do krawężnika i dowiozłem drugie miejsce. Byłem spocony jakbym wdrapywał się na Ayers Rock! Czujesz to, drugie miejsce w finale A w debiutanckim występie?! Tata nie miał już argumentów, aby mnie powstrzymać, ale wciąż dzielnie walczył, abym na wieki wieków zacumował w Sydney. Nic sobie z tego nie robiłem. Pieniądze ze sprzedaży auta pomogły mi sfinansować zakup motocykla. Wiedziałem, że speedway to moja pasja i sposób na życie” – z błyskiem w oku wspomina „Boycie”.
Debiut w Prima Aprilis
Nieznośnie długi lot przez Azję, mnóstwo niewiadomych w tym równaniu, naturalny strach przed debiutem na Wyspach… I cóż za wymarzona data na rozpoczęcie brytyjskiej przygody: Fool’s Day, a więc Prima Aprilis!
„Nie miałem zielonego pojęcia jak wygląda brytyjski speedway. Największym szokiem była informacja, którą otrzymałem podczas dnia otwartego dla mediów: press and practice day. Ponoć było aż pięciu chętnych w walce o miejsce rezerwowego w Poole! Myślałem, że mam zagwarantowane miejsce w drużynie, ale Streetie zapewnił mnie, że nawet, gdybym nie przebił się do składu „Piratów”, znajdę zatrudnienie w Exeter Falcons. Byłem ogromnie zmotywowany, elegancko nawinąłem gaz, pojechałem jak szalony po zewnętrznej i upadłem pod bandą. Komuś spodobała się ubłocona wersja Craiga i znalazłem się w składzie Poole! Powiedziano mi, że otrzymam szansę występu w pierwszych trzech meczach. Byłem w siódmym niebie” – mówi „Boycie”.
Ówczesny duet promotorów Poole Pirates – Mervyn Stewkesbury i Pete Ansell – bezgranicznie ufali Neilowi Streetowi, który pełnił obowiązki menedżera „Piratów”. Streetie czasami zabierał Craiga do Exeter, aby nabrał doświadczenia. W owym czasie „Boycie” miewał fatalne starty. „Nie wiem dlaczego nie zabierałem się spod taśmy. Byłem załamany, bo nie potrafiłem zdiagnozować problemu. Dopiero dziewięć punktów z bonusami w barwach Exeter Falcons pozwoliło uwierzyć mi we własne siły, ale nie na długo. Jestem już tak skonstruowany, że miewam wahania emocjonalne. Jakby dobrze policzyć, to w trakcie kariery chyba ze sto razy chciałem rzucić speedway. Źle znosiłem czasy kiedy leczyłem kontuzje albo gdy byłem bez formy. Dziś całe moje życie wypełnia partnerka Rebecca i córeczka Molly. To moje prawdziwe skarby, ale w 1988 roku Anglia była dla mnie praktycznie nieznanym lądem” – twierdzi „Boycie”, który dziś jest trenerem żużlowej młodzieży w Australii.
Street pokazywał Craigowi sekretne ścieżki brytyjskiego speedwaya. Nie pozwolił mu zginąć na półkuli północnej. Mary, małżonka Neila, dbała o każdy szczegół domowej twierdzy. Był obiad na czas, czysta pościel, świeże owoce, wyprana odzież. „Boycie” nie mógł utonąć, bo pomocną dłoń wyciągnął do niego Steve Schofield, legenda Poole Pirates. „Schoie”, jak go nazywano w Anglii, mieszka dziś w Australii, ale w czasach gdy Craig wylądował na brytyjskiej ziemi, Steve mieszkał w Londynie. „Zaprzyjaźniłem się z braćmi „Lango” (Stevem i Tonym Langdonem). Był taki okres kiedy obaj bracia, Ray Morton i ja byliśmy rozsiani po Peckham. Peckham, legendarny południowo – wschodni Londyn… Słynny Trigger z popularnego sitcomu BBC „Only Fools and Horses”… Kumasz tą scenę z „Fatal Extraction”? – zapytuje Craig.
Poezja brytyjskiego obrazu. Na planie Del przesiaduje z Boyciem, Mike’m, Rodneyem i Triggerem. Del rozwija myśl. „Kobiety pytają mężczyzn tylko po to, aby później skorygować ich zdanie. Najpierw udają, że nie wiedzą, więc pytają, a następnie uderzają z potoczystym wyjaśnieniem jakby były alfą i omegą. I poprawiają facetów” – twierdzi Del. Kiedy Del, Boycie, Mike i Rodney chóralnie wypowiadają kwestię: „Why ask?”, Trigger jest jedynym, który milczy. Mija kilkanaście sekund, po czym Trigger odzywa się w te słowa: „Why ask?”, a grupa wybucha śmiechem. „Tak, Trigger był mistrzem od tego, aby w porę nie zajarzyć w czym rzecz” – wspomina pierwsze kroki na Wyspach Craig.
CZYTAJ TEŻ: Nielsen: W Polsce sprawdzali mnie faceci z karabinami maszynowymi
Ulubiony dowcip Craiga jest zanurzony w uroczych oparach absurdu. Speedway też nosi w sobie nasiona surrealu i potrafi urzec brakiem logiki, więc nie dziwota, że „Boycie” przejawia zamiłowanie do żartów opartych na cudnym nonsensie.
Dwóch Anglików w średnim wieku gra w golfa. W pewnej chwili obok pola golfowego przechodzi kondukt żałobny. Jeden z grających odkłada kij i zdejmuje czapkę. „Cóż to, przerywa pan grę?” – dziwi się drugi zawodnik. „Proszę mi wybaczyć, ale bądź co bądź, przez 25 lat byliśmy małżeństwem” – odpowiada dżentelmen. „Boycie” rechocze, bo to genialny numer…
Kieszonkowy Steve Schofield
Steve Schofield otworzył drzwi na oścież. Jego warsztat stał otworem przed Australijczykami. „Steve to dobra dusza. Dziś jest mi przykro, że tak władowaliśmy się do jego warsztatu. Bywały takie dni, że w tym samym czasie u Steve’a przebywała ekipa w składzie: Ian Humphreys, Todd Wiltshire, Steve, ja i bracia Lango! Szaleństwo. Ciasnota, po prostu masakra. Jestem wdzięczny Steve’owi za pomoc. Jeździliśmy przez ładnych parę lat, „Schoie” wspaniale czuł speedway. Zabierał nas na niedzielny lunch do swoich rodziców: Pete’a i Sylv. To było niebo w gębie. Do dziś czuję smak krewetek, steka, makaronu…” – wspomina „Boycie”.
Schofield uczył Australijczyków jak zręcznie poruszać się w gąszczu brytyjskiego speedwaya. Kieszonkowy Steve. Nie tylko „Boycie” darzy go ogromną sympatią. Fani Wybrzeża też miło wspominają czasy kiedy „Schoie” zdobywał oczka dla Gdańska. „Steve był wspaniałym profesorem, ale i dobrym kompanem do zabawy. Pokazał nam jak dbać o tarczki sprzęgłowe, jak czyścić gaźnik. Nie mieliśmy bladego pojęcia o sprzęcie! Kiedy pierwszy raz przyjechałem do Anglii z silnikiem Goddena, na którym jeździłem również w Australii, nie wiedziałem, że trzeba go serwisować. Okazało się, że silnik, który był nowiutki w Australii, ma już na liczniku 35 imprez. Przyjechałem na zawody do Stoke i… cóż to była za eksplozja!!! Zatarłem go już w pierwszym wyścigu” – śmieje się Craig.
1988 – 1990 Poole Pirates, 1991 – Oxford Cheetahs. Mozolna wspinaczka na szczyt, choć po prawdzie Boyce marzył o tym, aby awansować do finału światowego. W 1991 roku Craig nazwałby szaleńcem każdego kto wywróżyłby mu medal IMŚ… Boyce jeździł wówczas z numerem 2 u boku samego profesora, Duńczyka Hansa Nielsena. „Nie muszę mówić jak trudną sztuką jest ściganie się pod nr 2 mając takiego asa (Hansa Nielsena) jako prowadzącego parę. Nie narzekałem, uczyłem się, ale sezon 1991 był dla mnie koszmarny. Podczas finału Commonwealth w King’s Lynn doznałem złamania kręgów. Wróciłem na tor po żmudnej rehabilitacji, odjechałem trzy mecze i znalazłem się w „kanapce” pomiędzy braćmi Lofqvistami w szwedzkim Vastervik. Diagnoza: prawa noga w potrzasku, połamane kości, przeogromny ból…” – wyznaje Australijczyk.
O ironio, właśnie na torze King’s Lynn, „Boycie” ujrzał po raz pierwszy swojego idola – Erika Gundersena. W 1988 roku na torze przy Saddlebow Road, Erik Gundersen i Hans Nielsen kręcili astronomicznie szybkie czasy w test meczu z Brytyjczykami. „Kelvin Tatum walczył jak lew, choć zawsze uchodził za startowca. Nie mogłem uwierzyć jak szybko pokonywali łuki i proste. Pomyślałem sobie: gdzie ja jestem? W którym punkcie kariery? Przecież nigdy nie będę tak profesjonalny jak Erik, Hans czy Kelvin. Erik płynął po torze. To mój idol, zawsze chciałem go naśladować. Szkoda, że przyjechałem tak późno na Wyspy, w 1989 roku w Bradford Erik miał ten koszmarny wypadek w finale DMŚ…” – twarz Craiga posmutniała.
Przydomek „Twarz”
W środowisku żużlowym Craig nosił przydomek „Face”. Skąd u licha ta ksywka? „Mój tata lubił mieć naburmuszoną twarz, lubił stroić różne dziwne miny, aby rozweselać towarzystwo. Byłby wymarzonym wzorem dla karykaturzystów. Mój kuzyn nazwał tatę „Face”. Kiedy któregoś dnia w warsztacie zrobiłem podobną, naburmuszoną minę jak mój tata, kuzyn poszerzył wachlarz i krzyknął do mnie: „hej, Face junior!” i tak już zostało” – śmieje się Craig.
W 1992 roku „Boycie” wrócił do Poole Pirates i startował przy Wimborne Road do 1994 roku. Uczył się budowy silnika, chciał poznać tajniki motocykla. Podpatrywał Neila Streeta, sporo nauczył się od Steve’a Langdona, który już wtedy terminował u znanego tunera Carla Blomfeldta. W sezonie 1994 Steve Langdon i Carl Blomfeldt szykowali rewelacyjny sprzęt dla Craiga. „Boycie” czuł się na siłach, aby powalczyć o awans do finału światowego. Tango, równie piękne jak to, które można usłyszeć na San Telmo w Buenos Aires, rozpoczęło się 22 stycznia w Mildura. „Boycie” zajął czwarte miejsce w finale australijskim. Bezbłędny był Leigh Adams (15), drugi był Jason Lyons (13), trzeci Jason Crump (11). Craig uzbierał tyleż samo oczek co Crumpie. 22 maja w King’s Lynn, „Boycie” zajął siódme miejsce (8 punktów) w finale Commonwealth. 12 czerwca w finale Zamorskim (Overseas) w Coventry, „Boycie” szalał na „szafach” od Lango i Carla. Trzecie miejsce, przegrany baraż z Gregiem Hancockiem, a aż 14 oczek wykręcił Sam Ermolenko. Pozostała ostatnia przeszkoda przed finałem światowym w Vojens – półfinał na legendarnym Odsal Stadium w Bradford. Ósme miejsce, osiem punktów i wymarzony awans stał się faktem! „Nie jechałem do Danii z wielkimi nadziejami. Analizowałem finał IMŚ’93 z Pocking. Pomyślałem sobie: skoro taki as jak Leigh Adams zdobył w Bawarii 4 punkty, to czegóż ja mogę oczekiwać? Leigh to klasowy jeździec, więc założyłem sobie, że będę szczęśliwy jeśli w Vojens w swoim debiucie wykręcę 4 punkty. W tamtych czasach sam awans do 16 najlepszych na świecie był niezwykłym wyczynem” – wspomina Craig, a temperatura rośnie, jakbyśmy wspinali się na Uluru…
Pomoc od Shane’a
W parku maszyn w Vojens obok motocykli Boyce’a krzątali się Shane Parker i Neil Vatcher (dziś opiekun kadry Wielkiej Brytanii do lat 21, a niegdyś menedżer Lakeside Hammers). Nikt nie liczył punktów, nikt nie wypełniał programu zawodów… „To prawda. Nie obchodziło nas ile oczek uzbieraliśmy, żyliśmy finałem, pracowaliśmy jak mrówki przy motocyklach. Blomfeldt i Lango odstawili kawał dobrej roboty. Śmigałem na ich silnikach jak za czasów Newcastle Motordrome (śmiech). Byłem okropnie zdenerwowany w pierwszym wyścigu, dlatego nie zauważyłem jak po zewnętrznej „strzelił” mnie Cocker (Marvyn Cox – znów gdańskie klimaty…) Nagle, ktoś do nas podszedł po dwudziestym wyścigu i powiedział, że jadę w wyścigu dodatkowym o tytuł mistrza świata! Nigdy nie przeżyłem podobnej euforii jak wtedy. Uwierz mi, stanąć na podium w debiutanckim występie w finale IMŚ – coś wspaniałego! Moi rodzice byli ze mną w Vojens. Pojechaliśmy do hotelu po zawodach. Była taka impreza, że następnego dnia nie wiedzieliśmy jak się nazywamy!” – rechocze „Boycie”.
Tony Rickardsson zdobył wówczas swój pierwszy tytuł indywidualnego mistrza świata. Drugi, ku rozpaczy miejscowych fanów był Hans Nielsen. „12 punktów, tyle samo co Tony i Hans! Nie zadbałem o to, aby znaleźć dobrą koleinę. Byłem wzruszony, że jadę o złoto, a miałem przecież pierwsze pole! Pomyślałem: Craig, jesteś niezłym czubkiem, nie wykorzystać takiej okazji! Dla mnie brązowy medal był czymś wyjątkowym. Neil, Shane, rodzice, Carl, Steve Langdon i Freeway Tyres, mój cudowny sponsor z 1994 roku i Neil Street – to ojcowie mojego sukcesu” – twierdzi Craig.
Tak, z Neilem Streetem, wspaniałym człowiekiem, „Boycie” wspiął się nielegalnie (bez wiedzy władz parku narodowego) na szczyt Uluru. W nocy po zdobyciu tytułu mistrza Australii w 1991 roku… 27 stycznia 1991 roku zawody odbyły się na torze Arunga Park Speedway w Alice Springs. Tak, niemalże pośrodku australijskiego kontynentu… Szalone, romantyczne czasy… Dziś władze Australii zabraniają wspinaczki na świętą górę Aborygenów.
CZYTAJ TEŻ: Wicemistrz świata na żużlu: Chcę nauczyć się polskiego dla córki
Deszczowe Hackney
„Boycie” długo nie mógł ochłonąć po brązowym krążku’94 z Vojens. W 1995 roku Craig przeszedł do Swindon Robins, chciał odnosić sukcesy w Grand Prix, ale… „Zapomniałem, że mam krótki staż. Jeździłem na żużlu przez 6 lat. To kropla w morzu. Nie miałem szybkiego sprzętu. W GP’95 zająłem dopiero 11 miejsce. Dobrze wspominam tylko zawody z Linkoeping, gdzie uplasowałem się na szóstym miejscu. W 1996 roku było jeszcze gorzej. Byłem dopiero czternasty w cyklu. Jedyny dobry występ zaliczyłem w Lonigo (siódme miejsce). Jaka szkoda, że dopiero zimą 1996/97 Klaus Lausch przygotował mi kapitalne motocykle. Zacząłem zrzędzić, GP wyssało ze mnie energię, nie radowałem się jazdą w ligach” – głos Craiga cichnie jak wiatr nad cieśniną George’a Bassa w drodze z Melbourne na Tasmanię…
30 września 1995 roku, deszczowe Hackney. Waterden Road, zwycięstwo Hancocka. Troy Lee, przyjaciel Grega, miał opóźniony lot, a potem spędził wieczność w londyńskich korkach. Wpadł do parkingu po finale A i zapytał Grega: „hej, jak ci poszło, druhu?” A Herbie na to: „Całkiem nieźle, wygrałem!” Jednak tego wieczoru tematem nr 1 na Hackney był bokserski cios Craiga Boyce’a… „Frustracja będzie chyba najbardziej odpowiednim słowem. Męczyłem się okrutnie w GP’95. Złe emocje narastały we mnie od zawodów w grupie A Drużynowych Mistrzostw Świata we Wrocławiu. 4 września 1994 roku… Pamiętam, że we Wrocławiu jechałem z przodu, przed Tomkiem i jego bratem Jackiem, kiedy Tomek zaatakował mnie na wyjściu z wirażu. Upadłem, doznałem wstrząsu mózgu. Byłem zły na cały świat. A we wrześniu 1995 roku frustracja sięgnęła zenitu. Nie lubię torów o długich prostych i ciasnych wirażach. Byłem wściekły, bo nie mogłem znaleźć optymalnego ustawienia sprzętu. Większość zawodników z cyklu GP latała już na leżących silnikach, a ja pozostałem wierny „stojakom”. Męczyłem się okrutnie. Zrobiłem rewolucję w parku maszyn. Z trzech motocykli wybrałem to co najlepsze, skleciłem jeden motocykl i wyjechałem na tor, aby wygrać finał C. 5 punktów – to był żałosny dorobek. Dobrze wyszedłem ze startu. Prowadziłem, wreszcie poczułem ulgę. Tymczasem Tomek wszedł pode mnie, a ja upadłem. Wiedziałem, że wybuchnę. Tomek podjechał pod taśmę, ustawił się do powtórki finału C, a ja „zagotowałem się”. Pomyślałem sobie: dosyć, bratku. Wymierzyłem idealnie. Byłbym niezły w ringu! Później, kiedy emocje ostygły, przeprosiłem Tomka. Jeździliśmy w szwedzkim Vastervik i wszystko było w porządku” – wspomina „Boycie”.
Erupcja w Eastbourne
Craig wie, że bywa porywczy, czasami nie potrafi okiełznać „wulkanicznych” emocji. Przykład? Bardzo proszę, Eastbourne, sezon 2007. „Jakże mógłbym zapomnieć o tym meczu? Stanęliśmy oko w oko z Nickim Pedersenem jak George Foreman i Joe Frazier! Wygrałem dwa pierwsze wyścigi, a szczególną radość sprawiła mi wygrana z Davey Wattem. Jesteśmy kumplami, ale my, Australijczycy uwielbiamy dołożyć swojemu ziomkowi, najlepiej sąsiadowi. Tylko, że w walce na arenie sportowej, a nie w pubie! W trzecim wyścigu starłem się z Nickim. Złapałem przyczepne miejsce, poszedłem szeroko, trochę straciłem kontrolę nad motocyklem, a Nicki jak to on, chciał zmieścić się pomiędzy mną a bandą! Przejechał po moim deflektorze, obaj upadliśmy na tor. Przefrunąłem nad kierownicą. Myślałem, że Nicki podejdzie i rzuci przynajmniej: sorry. Tymczasem on nie poczuwał się do winy. Podszedł do mnie, spojrzeliśmy sobie głęboko w oczy, przepychaliśmy się, a kiedy podniosłem prawą rękę, Nicki rzekł: basta. Chyba pamiętał co zdarzyło się na Hackney…” – rzekł Craig.
Tata Craiga potwierdza fakt, że w żyłach syna płynie gorąca krew. „Graliśmy w tenisa stołowego, a Craig nie mógł ścierpieć kiedy go ogrywałem. Kłócił się, zawsze chciał być najlepszy. Czy w sporcie czy w grze na perkusji. Myślę, że to cecha prawdziwych sportowców, oni rodzą się z kodem zwycięstwa. Szkopuł w tym, że niektórym się nie udaje i toną w morzu frustracji, a ci, którzy wdrapują się na szczyt, spuszczają powietrze i są szczęśliwi” – mówi tata Boyce’a, „Face senior”.
1996 – 1998, Poole Pirates. 1999, Oxford Cheetahs. 2000, King’s Lynn Knights, 2001 – 2002, Ipswich Witches, 2003 Poole Pirates, Oxford Cheetahs, Ipswich Witches, 2004 – 2005, Isle of Wight, 2006 – 2007, Poole Pirates. “Uważam, że zmiana otoczenia jest szalenie istotna. Dobry żużlowiec powinien poznać różne tory. Nie można zagnieździć się w jednym klubie. Wspaniale bawiłem się w Ipswich. Żartowaliśmy z Jeremym Doncasterem, że razem mamy 78 lat, a i tak potrafimy przywozić młodzież na 5 – 1! To co powiedział tata jest najszczerszą prawdą. Nienawidzę przegrywać. Pamiętam moment kiedy David White z federacji australijskiej uznał, że mogę pełnić obowiązki menedżera kadry Australii. Tak bardzo chciałem wygrywać, że już w debiucie potrafiłem wyrzucić ze składu kogoś kto zasługiwał na kolejny występ. To był zwykły test mecz: Australia – Wielka Brytania. Jeździliśmy w Poole, po drugiej stronie barykady stał mój dobry kumpel „Middlo”, a ja chciałem wygrywać za wszelką cenę…” – przyznaje się bez bicia „Boycie”.
Katastrofa w Reading
Bodaj najbardziej czytelnym przykładem nadmiernej ambicji Craiga jest finał Drużynowego Pucharu Świata’2006 w Reading. „Wracałem do hotelu po finale w Reading i chciałem, żeby świat się zawalił. Jason Crump jechał rewelacyjnie w pierwszych 4 startach. Miał 12 oczek na koncie. Nieźle ścigali się Todd Wiltshire i Leigh Adams. W parku maszyn w Reading wspierał nas Mark Webber. Postawiłem na Jasona w ostatnim wyścigu. On miał ściganie we krwi. Walczak jakich mało. Pojechał jako joker i upadł… Myślałem, że schowam się pod ziemię. Przegraliśmy brąz z Anglikami i to zaledwie jednym punktem. Do srebra zabrakło nam dwóch oczek. Katastrofa…” – mówi „Boycie”.
Były też wspaniałe chwile kiedy Neil Street genialnie poprowadził Australijczyków na Stadionie Olimpijskim we Wrocławiu w finale DPŚ’2001. „Boycie” zdobył 9 oczek, najmniej w kadrze australijskiej, ale koledzy: Crump, Adams, Sullivan, Wiltshire zrobili swoje. Złote czasy australijskiego żużla, choć „drużynówka” była wtedy piekielnie ryzykownym zajęciem, bo chłopcy ścigali się w piątkę…
Ostatnie tygodnie sezonu ligowego 2007. Matt Ford przekonuje Craiga Boyce’a, że trzy kluby z Premier League zabiegają o jego usługi. „Odmówiłem, najgrzeczniej jak tylko potrafię. Czułem, że choć daję z siebie wszystko, to wyniki są kiepskie. Jazda nie dawała mi radości. Wiedziałem, że mam w miarę szybkie motocykle, ale dżokej nie domagał. Starość, pomyślałem. Czas rozstać się z motocyklem. Jesteśmy tylko ludźmi, popełniamy błędy, nie możemy jeździć do późnej starości. Mam jeszcze muzyczne marzenia. Nie będę już zakłócał spokoju wczasowiczom w Gdańsku, nie będę dudnił o bladym świcie w hotelu na „garach”. Dostrzegłem przemianę. Mam już inne potrzeby niż kiedyś. Matt Ford oferował mi karnet na wszystkie imprezy żużlowe rozgrywane w Poole. Cukrował mi, że było super, że zawsze będę legendą Poole Pirates, bo nikt nie zdobył tylu punktów co ja, bo spędziłem w Poole 12 sezonów i całe to bla, bla, bla. A ja pięknie podziękowałem Mattowi. Doceniam jego gest, ale w tej chwili wolę grać na perkusji albo pójść na dobry koncert niż oglądać czterech facetów jeżdżących przy Wimborne Road…” – wyznaje Craig.
Emerytura w Australii
Rebecca i Craig upodobali sobie miejsce na Sunshine Coast w Australii. Chcą czuć zapach wiatru i oceanu, a „Boycie” lepiej funkcjonuje kiedy mieszka w pobliżu Tony’ego Langdona. To stary, porządny kumpel. Razem mogą przenieść się myślami w czasy młodości. „Zapomniałem jak smakuje australijskie lato. 20 lat w Anglii to szmat czasu. Pora wygrzać stare kości” – śmieje się „Boycie” i tuli córeczkę Molly.
Craig Boyce – człowiek o wielu twarzach. Porywczy, impulsywny, ale bywa też spokojny i sentymentalny. Nigdy nie zapomnę sceny z Wrocławia. 6 sierpnia 2005 roku. Finał Drużynowego Pucharu Świata. Dwa dni wcześniej Australijczycy okazali się gorsi od Polaków i Duńczyków. Odpadli w barażu. Finał obejrzą z trybun. Stadion powoli zapełnia się kibicami. Craig Boyce, ubrany w koszulkę australijskiej reprezentacji, zauważył dwóch jegomościów z brodami długimi jak szewc Rumcajs z czeskiego Jicina. „Mam dwa talony na żywność i piwko. Niech zjedzą sobie po kiełbasce, do tego bułeczka z musztardą i coś do picia. Widziałem ich już wcześniej w okolicach Stadionu Olimpijskiego. Nie wiem czy są fanami speedwaya, ale z pewnością ucieszą się kiedy w żołądkach znajdzie się ciepła strawa. Chciałbym, żeby obejrzeli żużel w godziwych warunkach. Mam dwie wolne wejściówki. Co myślisz, będą mieli frajdę?” – pyta mnie Craig. „Jasne” – odpowiedziałem. Panowie z radością podziękowali przybyszowi z Sydney. Byli wniebowzięci. Z wrażenia nie potrafili wydobyć słowa. „Boycie” uśmiechnął się po przyjacielsku. „W każdym z nas mieszkają dobre i złe pierwiastki. Czasami trzeba sięgnąć dna i spotkać się z piekłem, aby zrozumieć i docenić to, że warto być dobrym. Nasze życie to w gruncie rzeczy przedziwna wędrówka. Idziemy szosą, a i tak wiemy, że w którymś momencie skończy się porządny asfalt, a zacznie zwyczajna droga gruntowa…” – kończy „Boycie”. Święte słowa, mate!
Przejdź na Polsatsport.pl