Kmita: Pomnik od Andrzeja
Nadszedł rok 2002, czas MŚ w Korei i Japonii. Niewielu wierzyło, że Polsat udźwignie ciężar związany z obsługą tak gigantycznej imprezy. Obawy nie były pozbawione logicznych podstaw, przecież pierwszy raz w historii polskiej telewizji prawa do mundialu nabyła stacja prywatna, a nie TVP. Wielu myślało, że niedoświadczony, polsatowski staff nie da rady, a odpowiedzialność była ogromna.
Polacy po długich 16 latach wracali na mundial z nadziejami na nawiązanie do czasów Kazimierza Górskiego i Antoniego Piechniczka.
Z całej polsatowskiej ekipy tylko ja miałem odpowiednie przygotowanie do pracy przy dużych imprezach. Jako szef sportu w TVP1 przeżyłem przy Woronicza igrzyska olimpijskie w Atlancie i Nagano oraz piłkarskie turnieje ME ’96 w Anglii i MŚ ’98 we Francji. Pewnie dlatego przed turniejem przyszedł do mnie Andrzej Janisz i tak rzecze: „Marian, to będzie katastrofa. Kim i czym chcesz zrobić ten mundial? Jak ci się to uda, stawiam ci pomnik”. Andrzeja cenię bardzo, bo choć nominalnie jest dziennikarzem Polskiego Radia, to pracuje z nami od samego początku istnienia Polsatu Sport. Paradoksalnie jego pesymizm zadziałał na mnie mobilizująco.
Zrobiłem szybką inwentaryzację zasobów ludzkich i materialnych, okazało się, że nie jest tak źle. Ba, ujrzałem wizję ekipy młodej, głodnej sukcesu, ale też dobrze przygotowanej merytorycznie i co najważniejsze – pełnej pasji do wykorzystania wspaniałego tworzywa, jakim jest każdy mundial. Do Mateusza Borka i Romka Kołtonia, po kilkuletniej przygodzie w Wizji Sport, dołączył ściągnięty przeze mnie w 1997 roku z Katowic do TVP1 Bożydar Iwanow. Paweł Wójcik ćwiczący regularnie w Champions League zamykał naszą eksportową czwórkę. Oni też polecieli do Korei i Japonii. W kraju, w studio, które ulokowaliśmy w Piasecznie, w siedzibie TV4, brylowali młodzi. Zaledwie kilka miesięcy wcześniej zatrudniony w Polsacie niespełna 22-letni Jurek Mielewski, wyczarterowani na czas mundialu z TV4, niewiele starsi Jacek Kurowski i Kacper Kaliszewski oraz bardziej doświadczeni – Andrzej Person i Krzysztof Wanio. Oni dźwigali na sobie ciężar prowadzenia codziennego, ośmiogodzinnego studia! W sumie w kraju pracowało około 35 osób, a do Korei i Japonii poleciało tylko siedem. Dzisiaj brzmi to humorystycznie, bo zaledwie sześć lat później, na Euro 2008, tylko do samej Austrii wyślemy dwa wozy transmisyjne i ponad 100 ludzi, ale wtedy ta garstką pasjonatów naprawdę obsłużyliśmy cały mundial.
Jak się jednak wkrótce okazało, prawdziwą gwiazdą całych mistrzostw na antenach Polsatu stał się niespodziewanie Jacek Gmoch. Bohater moich dziecinnych wspomnień z kącika piłkarskiego, w słynnym w telewizji lat sześćdziesiątych programie „Ekran z bratkiem”, zawitał do Polsatu rok wcześniej. Za sprawą Piotra Nurowskiego spotkaliśmy się z trenerem Jackiem, aby skomentował na nowo słynne mecze z 1974 roku. W wirtualnej scenografii, symbolicznie jakby zawieszeni w powietrzu, komentowali legendarne boje z WM ’74 Janek Tomaszewski, Robert Gadocha i właśnie Pan Jacek. Wtedy na nowo dostrzegłem jego fenomenalne wyczucie i rozumienie telewizji. Pomyślałem: to jest to! I nie zawiodłem się! Trener Jacek dał podczas mundialu show i choć urodzony w ostatnim przedwojennym roczniku, przez cały miesiąc imponował fantastyczną formą. Do legendy przeszły już jego słynne analizy meczowe, w których „alchemik futbolu” zaskakiwał i rozbawiał towarzystwo w studio i przed ekranami. Czasami też swoimi odważnymi sądami prowokował innych gości. Przed meczem Polaków z Koreą Południową, Paweł Zarzeczny w ferworze futbolowej studyjnej dyskusji próbował nawet „udusić” Gmocha biało-czerwonym szalikiem. Z obawy o kondycję trenera musiałem, na siłę, wyciągnąć Pawła ze studia i dać mu odpocząć do końca meczu. Nie zapomniał mi tego do ostatnich dni swego wesołego, zbyt krótkiego żywota, ale Gmocha uratowałem, a cała Polska szybko, na nowo, się w nim zakochała.
Korei nasz desant też pracował za dwóch. Mati z ekipą reporterską uwijał się w Daejeon przy obozie naszej kadry, a Romek, Bożydar i Paweł stacjonowali w IBC w Seulu. Stąd ruszali do różnych miejsc komentować konkretne mecze w tak zwanym terenie. Mijały dni i tygodnie, a nasi chłopcy, po pracy, poznawali w Seulu okoliczne lokale, stając się ich bywalcami. Paweł wraz ze wspomnianym wyżej Andrzejem Janiszem mieli swój jeden ulubiony, u tak zwanej „Cioci”. „Ciocia” znała tylko język koreański, ale ponoć już po kilku dniach, na wypowiedziane po polsku zamówienie – „Ciocia, piwo dla Andrzeja i kurczak dla Pawła” - potrafiła przynieść na stół to, co należy.
Pracowaliśmy ciężko i w Polsce, i w Azji, ale opłaciło się. Mundial w Polsacie okazał się sukcesem pod każdym względem. Daliśmy łupnia TVP, która odkupiła od nas 10 z 64 meczów, ale pod rządami Roberta Kwiatkowskiego nie mogła na mundialu za wiele zdziałać. To była dodatkowa satysfakcja, gdyż największą zafundował mi Andrzej Janisz. Miesiąc po powrocie z mundialu zapukał do drzwi mojego biura. W rękach miał spore, na oko dość ciężkie zawiniątko: „No i widzisz, jednak dałeś radę. Słowo się rzekło – zasłużyłeś na pomnik”. Patrzę, a tu spiżowy odlew osobnika w okularach, z piłką pod pachą i nogą postawioną na telewizorze z napisem „Polsat”. Do dzisiaj stoi w moim gabinecie i zaświadcza o pierwszym, a przez to – najcenniejszym zwycięstwie załogi Polsatu Sport, w jego dwudziestoletniej historii. Dzięki, Andrzej. To była sprawa honorowa.
Przejdź na Polsatsport.pl