Kowalski: Bayern Monachium nie jest wehikułem, który zdominuje Europę na lata
Bayern Monachium wygrał Ligę Mistrzów w najdziwniejszym sezonie w jej historii. Zachwyceni triumfem naszej dumy narodowej, czyli Roberta Lewandowskiego, który miał ogromny udział w tym sukcesie, możemy sobie zadawać pytanie, czy oto jesteśmy świadkami istotnej zmiany na europejskiej mapie piłkarskiej i będziemy teraz obserwować dominację niemieckich klubów? Wydaje się, że jednak nie.
Kiedy w ubiegłym roku i finał Ligi Mistrzów i Ligi Europy były wewnętrzną sprawą Anglii (Liverpool, Tottenham, Chelsea, Arsenal) spodziewaliśmy się jakiejś kontynuacji ekspansji wyspiarzy. Bo nie była ona przypadkowa, ale wynikała z bardzo solidnych podstaw. Przewaga finansowa Premier League nad konkurencją z pozostałych mocnych piłkarsko krajów jak Hiszpania, Niemcy, Włochy czy Francja rośnie w ostatniej dekadzie w sposób wręcz lawinowy. To tam płaci się najwięcej, to tam występuje największa liczba najlepszych graczy na świecie, to tam kluby stały się także laboratoriami systemowo przygotowującymi zawodników pod względem fizycznym, wykorzystując kosmiczne wręcz możliwości. Wreszcie, właśnie Anglicy skupiają najlepszych trenerów, którzy dyktują w piłce trendy, a nie jak dawniej szkoleniowców z dużymi nazwiskami, ale jednak już lekko zużytych w swojej branży.
Zobacz także: Robert Lewandowski królem strzelców Ligi Mistrzów. 15 goli Polaka (WIDEO)
Czy nagle Anglicy przestali dobrze grać w piłkę? Liverpool się zużył, Manchester City nic nie potrafi itd.? Nic z tych rzeczy. Tak po prostu potoczyły się rozgrywki. Naprawdę niewiele brakowało, aby znów w finałach Ligi Europy i Ligi Mistrzów byli dwaj przedstawiciele Premier League. Manchester United wręcz przygniatał Sevillę w półfinale Ligi Europy, ale zabrakło szczęścia i znakomicie w stuprocentowych sytuacjach bronił rezerwowy bramkarz klubu z Andaluzji. A City nieco wcześniej zostało wyeliminowane w nieprawdopodobnych wręcz okolicznościach przez Lyon. Gdyby były rewanże, pary finałowe mogłyby wyglądać inaczej.
Pandemiczne czasy i zmiana systemu zrobiły po prostu swoje. Prawie wszyscy oczywiście mieli równe szanse (prawie, bo jednak część meczów w 1/8 finałów miała starcia rewanżowe, a inne nie), ale regulamin zmienił się w trakcie rozgrywek i jednak zachwiał wypracowaną już pewną równowagą w piłkarskiej przyrodzie. Z punktu widzenia kibiców to zapewne nic złego, bo to jednak były atrakcyjne rozgrywki, ale weźmy pod uwagę cały ten pandemiczny background. Choćby francuskich klubów w starciu z pozostałymi. Francja, jako jeden z nielicznych krajów w Europie nie kończyła swoich rozgrywek ligowych w ekspresowym tempie tuż przez europejskimi rozstrzygnięciami. Czyli mieliśmy starcie wymęczonych przedłużonym sezonem drużyn z wypoczętymi. Powie ktoś, że lepiej być w formie meczowej i przystępować do rozgrywek z marszu. Ale druga piłkarska prawda jest taka, że lepiej być lekko niedotrenowanym niż lekko przemęczonym. Paryż i Lyon ewidentnie w tym przypadku popłynęły na tzw. świeżości. Skorzystały z wyjątkowych okoliczności.
Takim zespołem też w jakimś sensie był Bayern. Inna byłaby rozmowa gdyby w półfinale na jego drodze stanął zespół Pepa Guardioli, a nie Lyon. Nic oczywiście nie można Bayernowi ujmować, na zwycięstwo Lewandowski i spółka po prostu zasłużyli, wykorzystali słabości rywala, mieli też mnóstwo szczęścia w drabince do finału. Zanim trafili na Francuzów, pokonali będącą w okresie przejściowym Chelsea (z zakazem transferów), która w ogóle cieszyła się, że wyszła z grupy oraz przechodzącą największą degrengoladę od lat Barcelonę.
Na pytanie czy dzisiejszy Bayern jak nieco wcześniej Real, Barcelona czy Liverpool będzie od dziś wyznaczać trendy, a zespół w tej konfiguracji to wehikuł, który przeniesie nas w gwiezdny czas taktycznych koncepcji Hansiego Flicka na przynajmniej pięć kolejnych lat, muszę odpowiedzieć: wątpię.
Przejdź na Polsatsport.pl