Lorek: Skrzynia pełna optymizmu
Bartek „Skrzynia” Skrzyński odszedł równie szybko jak puszcza się klamkę w motocyklu żużlowym. Jego dusza zawsze mieszkała blisko korzeni dobrego człowieka. Piętrzące się przeszkody fascynowały go i przyozdabiały go w impuls do działania…
Czternasty dzień lipca 2014 roku… Motocykle warczą na Wyspach Brytyjskich, w tej prastarej świątyni speedwaya. Najstarsza liga żużlowa na świecie ma posmak celebry. Stadiony wyglądają jakby od trzech lat nie odbywała się na nich żadna sportowa impreza, ale właśnie na tym polega niezbywalny czar angielskiego żużla. Na świecie próżno szukać takiego klimatu jak na Oak Tree Arena w Somerset. Może jeszcze w Argentynie, na torze w Bahia Blanca jest równie ekscytująco. Owego lipcowego wieczoru, dokładnie o 20.57 „Skrzynia” pisze do mnie smsa: „Loras, 2 dni po moich 35 urodzinach. Jesteś ze swoim komentarzem pięknym prezentem! Zgrabnie i – jak zwykle – fachowo. My, we Wroclove, ostatnio robimy jeszcze audiodeskrypcję dla osób niewidomych. Pozdrawiam serdecznie. Bartłomiej „Skrzynia” Skrzyński”. Ależ on kochał wyspiarski speedway…
Zakamarki dworca kolejowego
On uwielbiał, jak zwykł mawiać, kino offowe. Żużel angielski to old schoolowe klimaty, a polska ekstraliga to multipleks z pop cornem, coca-colą i eleganckimi wnętrzami. Dwa różne światy. „Skrzynia” miał szeroki wachlarz kubków smakowych. Tęsknił za duszą starego żużla, ale rozumiał też wymóg czasu. Dziś widowisko musi być ładnie opakowane. Sęk w tym, żeby nie zatracić atmosfery rodem z czasów, gdy na mecze wrocławskiej Sparty przychodziło się, aby pogadać ze starszym panem sprzedającym twarde niczym Skalne Grzyby w Górach Stołowych precle. Do rozkoszy doprowadzała fanów speedwaya oranżada w foliowym woreczku. Bartek z lubością spoglądał na poczciwe kino wciśnięte w wąskie arterie zabytkowego wrocławskiego dworca. Ono już nie istnieje, ale dla pokolenia „Skrzyni” było piekielnie istotnym elementem krajobrazu i wyrazistym krzykiem. Żartowaliśmy z Bartkiem: wrocławskie kino dworcowe jest niczym dźwięk wydobywany z didgeridoo. Niby nikt go nie słyszy, bo to instrument Aborygenów, ale jednak wwierca się w duszę ludzi słuchających przerażająco głośnych reklam hamburgerów z majonezem…
Uśmiech Sama Ermolenko
Bartek czuł się w parku maszyn jak u siebie w domu. Chłopcy, którzy ścigają się na żużlu mają w sobie ocean empatii, więc widok „Skrzyni” jeżdżącego na wózku zawsze ich wzruszał. Tommy Knudsen, brązowy medalista IMŚ’81 z Wembley, mógł mieć podły dzień na torze, ale ilekroć widział Bartka wjeżdżającego w otchłań pachnącą metanolem, zatrzymywał się z uśmiechem i zamieniał kilka słów ze „Skrzynią”. Sam Ermolenko, który gra rewelacyjnie na sześciostrunowej gitarze i zdobył złote medale w IMŚ, jeździe parami oraz drużynówce, zawsze znalazł szczyptę czasy, aby „pobajerzyć” z Bartkiem. Krzysztof Jankowski, Zbigniew Lech, Arkadiusz Kupijaj też nie potrafili przejść obojętnie obok chłopaka, który podobnie jak zawodnicy, lubił sobie zakurzyć szluga przed treningiem na Stadionie Olimpijskim. Bartek miał jedną rozczulającą cechę: miał zaraźliwy optymizm. Owszem, nie zawsze sięgał po środki artystycznego wyrazu upiększające rzeczywistość. Wiedział kiedy należy przestać być aniołkiem, kiedy warto odczepić skrzydełka i trzeba uderzyć pięścią w stół. Gdy zachodziła potrzeba wyrażania konkretnych argumentów, „Skrzynia” potrafił siarczyście zakląć. I chwała mu za to, bo ludzie znający drogę do realizacji marzeń nie mogą i nie potrafią chować głowy w piasek. Poza tym, Polska, choć dokonała ogromnego skoku cywilizacyjnego, w warstwie mentalnej bardzo odbiega od Australii, w której pozwala się ludziom być sobą. „Skrzynia” fascynował się odmiennością kulturową i był zachwycony erudycją Jasona Crumpa – trzykrotnego indywidualnego mistrza świata. Dostrzegał u Craiga Boyce’a nutkę poczciwego drania, który rozdaje cuchnącym bezdomnym bilety na lożę na Drużynowy Puchar Świata we Wrocławiu. Pewnie, gdyby wtedy było więcej czasu, Boycey – brązowy medalista IMŚ’94 z duńskiego Vojens, ale w Polsce kojarzony głównie poprzez bokserski cios wyprowadzony w twarz Tomasza Golloba przy Waterden Road na londyńskim Hackney w 1995 roku, zagrałby ze „Skrzynią” na perkusji. Bartek lubił zacną nutę, najbardziej garażową, taką bez blichtru, tylko w zakopconej petami salce koncertowej a la praska świątynia jazzu – „U zlateho trumpetu”. Przeto często przychodził na treningi Sparty Wrocław, bo tam, w tym szalonym morzu kurzu i potu, można było spokojnie porozmawiać o kształcie ludzkiej duszy, a więc tym, co dla „Skrzyni” było najistotniejsze… Szaruga, błoto, zimno, że psa nie wygonić, a Bartek zapatrzony w motocykle przyglądał się próbnym galopom i zagadywał chłopaków, którzy opuszczali szatnię, aby ścigać się z wiatrem i marzeniami…
Pardubicki raj
Bartek przełamał tysiące ludzkich horyzontów. Łamał, mocował się, rozciągał ludzką czaszkę. Cieszył się z sukcesów Polaków na szlace, ale apelował o to, aby bić brawo kiedy zawody wygrywa Szwed, Amerykanin, Czech, Niemiec, Rumun, Szwajcar czy Australijczyk. Sam wiedział, choć nigdy nie uskarżał się na życie, ile sił i energii kosztuje wyprawa na drugi kraniec świata. Dlatego, w swoich działaniach i publikacjach przemycał myśl o tym jak młodzi chłopcy zostawiają rodzinne domy, łamią gnaty, gadają w niezrozumiałym narzeczu do pielęgniarek i walczą z bólem. Chciał, aby szary kibic oddany speedwayowi rozumiał, że żużlowiec też ma prawo do słabości. „Skrzynia” rozmawiał o górach, o wspinaczce, tańcu, radości, ale też wyraźnie grzmiał gdy bezduszni ludzie ograniczali innym swobodę działania. Pragnął, aby okaleczonych przez los traktować normalnie – jak zdrowych obywateli.
W Pardubicach, poza swoim ukochanym Wrocławiem, miał swoją namiastkę raju. Zlata Prilba, najstarszy żużlowy turniej świata rozgrywany od 1929 roku. Zdenek Pohl, motocykle marki „Orion”, hordy kibiców śpiących pod namiotami, dobra muzyka, świetny speedway z zielonym kaskiem w tle. I znakomite piwko podawane do smażenego syra. Obowiązkowo z omaćką… Stare programy zawodów z Jirzim Stanclem na pierwszej stronie. Wyścigi w szóstkę oglądane z perspektywy trawiastych wałów albo spróchniałych ławek. Kosmos, za którym „Skrzynia” tęsknił. Oczywiście, że jarał się Grand Prix, swobodnie konwersował z doktorem Ryszardem Nieścierukiem i Dariuszem Śledziem, ale nade wszystko wolał oglądać dziewiczy speedway. A jeżeli już widział finał jednodniowy to szalał ze szczęścia, gdy zawody na Stadionie Olimpijskim wygrał chłopak z robotniczej dzielnicy Eaglescliffe – Gary Havelock. Dlaczego akurat Havelock i finał światowy’1992? „Bo w warkoczykach Gary’ego jest brak zgody na to, że wszyscy musimy być tacy sami” – mawiał „Skrzynia”. Trudną sztuką jest łamanie stereotypów, trudno walczyć z niedzielną porcją rosołu, ale Bartek udowodnił swoim życiem, że nade wszystko warto mieć skrzydła i nie podążać w oślim zaprzęgu, bo tak wypada i tak jest wygodnie. Dzięki, „Skrzynia”. Bądź spokojny, z ulicy Vojtesky 11 w Pradze załatwimy niebiańskie łącza, abyś mógł popatrzeć jak Woffy, Doyley, Bartosz, Janoś i Duzers turlają się po wirażach nieopodal klasztoru benedyktynów…
Przejdź na Polsatsport.pl