Marek Magiera wspomina początki Raula Lozano. "Wysoki blondyn o niebieskich oczach"
Przyjechał do Polski piętnaście lat temu i od pierwszego dnia pobytu został pokochany przez polskich kibiców. Ani wcześniej, ani później nikt nie dostał od fanów tak wielkiego kredytu zaufania jak on - Raul Lozano. Argentyńczyk rok później od podpisania kontraktu, na warszawskim lotnisku „Okęcie” po powrocie ze srebrnym medalem mistrzostw świata, mówił do tych samych kibiców, że "czuje się wysokim blondynem o niebieskich oczach."
Lozano podpisał kontrakt w styczniu 2005 roku, ale rozmowy na temat objęcia posady selekcjonera rozpoczęły się kilka miesięcy wcześniej, bo na przełomie października i listopada, kilka tygodni po wyborze na prezesa PZPS Mirosława Przedpełskiego. Wcześniej z funkcji trenera zrezygnował Stanisław Gościniak, który wspólnie z Igorem Prielożnym po raz ostatni poprowadził narodową drużynę w przegranym ćwierćfinale igrzysk olimpijskich w Atenach. Związek myślał o przeprowadzeniu konkursu i mniej więcej na takich zasadach odbyła się procedura wyboru nowego trenera reprezentacji.
Co takiego w sobie miał Lozano czego nie mieli inni? Nie da się na to pytanie jednoznacznie odpowiedzieć, bo stwierdzenie, że miał szczęście - choć prawdziwe - zupełnie niezasłużenie zminimalizowałoby jego zasługi w rozwój polskiej siatkówki i danie jej pozytywnego kopa, który doprowadził nas do wymarzonego medalu imprezy mistrzowskiej, w tym przypadku wspomnianych mistrzostw świata 2006.
Dzisiaj śmiało można się pokusić o przedstawienie sylwetki Lozano przez pryzmat zawodników z którymi pracował w kadrze, ale nie ma to większego sensu, bo po pierwsze - czasy się zmieniły, a dziś po prostu jesteśmy w zupełnie innym miejscu niż szesnaście, piętnaście, czy czternaście lat temu. Jedno można dziś napisać bez dorabiania jakichś niepotrzebnych zupełnie ideologii - fachowiec. Tak, to słowo przewija się w każdej wypowiedzi byłych już kadrowiczów, którzy pracowali pod okiem Raula praktycznie w tej samej grupie aż do igrzysk olimpijskich w Pekinie.
Na tych łamach pisałem już kiedyś, że Lozano nie tylko miał szczęście, że trafił na wyjątkowo utalentowaną grupę siatkarzy, ale przede wszystkim potrafił wykorzystać ich potencjał. Potrafił wydobyć z nich w procesie treningowym wszystko, co mieli najlepszego do zaprezentowania. Potrafił też bezprzykładnie i bez żadnych skrupułów ukarać wszystkich tych, którzy okazali się niesubordynowani względem niego oraz przede wszystkim drużyny. Ale potrafił też wybaczyć i dać drugą szansę.
Mistrzostwa świata w Japonii, całe moje pokolenie wychowane na złotych juniorach trenera Ireneusza Mazura i naszych początkach w Lidze Światowej, wspomina z ogromnym sentymentem i nie ma tutaj znaczenia fakt, że później dwa razy zostaliśmy mistrzami świata, zdobyliśmy mistrzostwo Europy i wygraliśmy Ligę Światową, po drodze zdobywając „worek medali” we wszystkich kategoriach wiekowych. Tak jak dla pokolenia mojego ojca zawsze najlepszą i niezapomnianą drużyną w historii będzie drużyna naszych wielkich mistrzów z lat 70-tych prowadzona przez Huberta Jerzego Wagnera, tak dla mnie będzie to drużyna mistrzów, choć zajęli drugie miejsce na turnieju, prowadzona przez Lozano.
Kiedyś zastanawiałem się wspólnie z kilkoma siatkarzami srebrnej drużyny z Japonii, co by było, gdyby federacja i prezes Mirosław Przedpełski nie postawili wtedy na Raula Lozano. Wydawało się, że pierwszą opcją wyboru będzie Serb Zoran Gajić, który ostatecznie przejął stery reprezentacji Rosji, którą Polacy w wielkim stylu pokonali w Japonii w drodze do wielkiego finału. W tym miejscu trzeba przypomnieć, że Gajiciowi poprawił później jeszcze AZS Częstochowa, kiedy ten był trenerem w Iskrze Odińcowo, a oba kluby spotkały się w rozgrywkach europejskich pucharów. I wtedy też po raz kolejny w sportowym światku okazało się, że najdroższy wcale nie oznacza najlepszy.
Nie wiem, czy wszyscy kibice to pamiętają, ale oprócz Gajića i Lozano był wtedy jeszcze jeden pretendent do objęcia posady selekcjonera siatkarskiej reprezentacji. W tym miejscu byłaby to pewnie świetna zagadka, bo autentycznie jestem ciekawy, czy ktokolwiek bez zaglądania do internetu bez mrugnięcia okiem powiedziałby o kogo chodzi?
Tym trenerem był Łotysz Boris Kolczins od wielu lat pracujący wówczas w Rosji, który swoją pracę w Polsce wycenił na 120 tysięcy Euro rocznie. Gajić był o 30 tysięcy Euro droższy. Lozano miał najmniej wygórowane warunki z całej trójki, podobno swoją pracę wycenił wtedy na 100 tysięcy Euro rocznie. Czy tak było w rzeczywistości tego pewnie się nie dowiemy, no chyba, że prezes Przedpełski zdecyduje się na wydanie jakiejś wspominkowej książki. W każdym razie, co by wtedy nie decydowało o wyborze selekcjonera, ten okazał się strzałem w dziesiątkę.