Niezapomniany konkurs PŚ w Zakopanem. "Wszyscy w amoku, to cud, że nikt nie zginął!"
Puchar Świata w Zakopanem to zawsze była impreza, która przyciągała pod Wielką Krokiew tłumy. To, co wydarzyło się w styczniu 2002 roku, przerosło jednak wszystko i wszystkich. Wokół Wielkiej Krokwi rozpętało się prawdziwe szaleństwo dla jednych, a piekło dla innych. To tylko cud, że nikt nie zginął od... zadeptania. Na skoczni również działy się niesamowite historie. W rolach głównych Małysz i Hannawald. Tego nie da się zapomnieć!
Małyszomania wybuchła na przełomie 2000 i 2001 roku, po tym jak Adam, jako pierwszy Polak w historii wygrał Turniej Czterech Skoczni. Wielka Krokiew oczywiście już stała – legendarny obiekt, czy raczej obiekty wybudowano przecież w 1925 roku. W 1962 odbyły się na niej mistrzostwa świata, na które wedle legend, bo nikt oficjalnie kibiców nie liczył, przyszło 100 tysięcy kibiców.
W 1980 roku na Wielkiej i Średniej Krokwi odbyły się też pierwsze, polskie zawody z cyklu Pucharu Świata FIS. Nota bene zawody, które przeszły do historii jako jedne z zaledwie dwóch, w których w obu dniach triumfowali polscy skoczkowie. Na średniej wygrał Stanisław Bobak, na wielkiej Piotr Fijas. Potem konkursy odbywały się jeszcze w latach 1990, 96, 98, 99, ale gdy Małysz wygrywał Turniej Czterech Skoczni Krokiew nie miała homologacji.
To były czasy zmian w skokach. FIS – dążąc do zwiększenia bezpieczeństwa - zmusił organizatorów konkursów, by przebudowywali profile skoczni tak, by zawodnicy nie wylatywali z progu jak z procy. Dawne obiekty były w większości skonstruowane tak, że dojazd do progu i sam próg były lekko uniesione (tzw. skocznie lupingowe). Pędzący na końcu rozbiegu z prędkością ok. 100 km na godzinę zawodnik wylatywał wysoko w górę i tak leciał nad zeskokiem. Upadek niemal zawsze kończył się poważnymi obrażeniami.
Zmiana spowodowała, że progi są nachylone w kierunku zeskoku. Dlatego zawodnicy czasem mówią, że z nich spadają. Profile zeskoków poprowadzono tak, by skoczkowie lecieli jak najniżej nad ziemią. To dlatego tak ważne stały się parametry wiatru. Na "termice" poznała się cała sportowa Polska.
W 2001 roku jeszcze takiej skoczni nie mieliśmy. Wielka Krokiew dopiero była przebudowana. Małysz mógł więc pokazać się swojej publiczności dopiero rok później.
Hannawald odbiera nam marzenia
Sezon 2001/2002 "Orzeł z Wisły" zaczął jak burza. W pierwszych dziesięciu konkursach sześć razy był najlepszy, dwa razy drugi, raz trzeci i raz czwarty. W Predazzo, które poprzedzało wówczas pierwszy konkurs TCS, zwyciężył dwukrotnie z rzędu. Przed rozpoczęciem Turnieju trener Apoloniusz Tajner nie bał się mówić, że jedynym zawodnikiem, który może wygrać, jako pierwszy w historii, wszystkie cztery konkursy TCS jest Adam Małysz. Tymczasem wygrał Sven Hannawald, który przed niemiecko-austriacką imprezą był wprawdzie w czołówce zawodników PŚ, ale wygrał tylko jeden konkurs w Tittisse-Neustadt i był drugi w Engelbergu.
Nie trzeba tłumaczyć, jak wielki był zawód wśród polskich kibiców i jak wielka chęć odegrania się u Adama Małysza na swojej ziemi. Emocje podsycało jeszcze zachowanie Hannawalda, który bardzo ekspresyjnie cieszył się po każdym udanym skoku, co w Polsce zaczęto odczytywać jako prowokację. Na dodatek Adam wpadł w lekki dołek.
ZOBACZ TAKŻE: Ile skoczkowie zarobią z Zakopanem? "Ta zabawa kosztuje grubo ponad milion"
Bilety na oba konkursy rozeszły się w kilka godzin. Tak zresztą było przez kilka kolejnych lat (drugim takim biletowym fenomenem była w tamtych czasach siatkarska Liga Światowa). Sprzedano w sumie 80 tysięcy wejściówek na dwa dni. A ile osób pojawiło się pod skocznią? Policja szacuje, że mogło być to nawet po 80 tysięcy za każdym razem. Niemieckie media pisały, że wokół skoczni zgromadziło się 150 tysięcy polskich fanów.
Skocznia pełna przed... otwarciem
To, co działo się wokół Krokwi, zwłaszcza przed pierwszym konkursem, przerosło wszystko i wszystkich. Oprócz tego, że sprzedano 40 tysięcy legalnych biletów, rozeszło się drugie tyle fałszywych. Do tego wielu postanowiło skorzystać z oglądania skoków w wersji "na gapę".
Gdy rano na skoczni pojawili się pierwsi ochroniarze, na trybunach siedziało już… kilka (niektórzy twierdzą, że kilkanaście) tysięcy kibiców. Wedle niektórych wersji do południa nikt nie sprawdzał biletów. Konkurs zaczynał się o 13.45, bo wtedy nie było jeszcze sztucznego oświetlenia. Nikt jednak nie spodziewał się, że ludzie przyjdą skoro świt.
To, co wydarzyło się później, skończyło się doniesieniem do prokuratury (ostatecznie sprawę umorzono), wieloma potłuczeniami i gigantycznymi nerwami. Bo gdy pod skocznię przyszli ci, którzy mieli legalne bilety, nie mieli już gdzie wejść. Na trybunach z każdą chwilą robiło się coraz bardziej niebezpiecznie. Ludzie niemal się tratowali. Dantejskie sceny rozgrywały się zwłaszcza na mostku, który przebiega nad tunelem, którym można wejść na zeskok.
Mostek to miejsce, pod którym mieści się strefa dla dziennikarzy. Dramat odbywał się więc na oczach mediów (w tym piszącego te słowa). W najwęższym miejscu trybun, mającym ledwie 3-4 metry nacierały na siebie dwie masy ludzi. Tysiące tych, którzy przekonali się, że nie ma dla nich miejsca na trybunach położonych wyżej oraz ci, którzy dopiero weszli i szli pod górę.
Łzy, bójki, wyjące karetki
Ochrona (mało profesjonalna) była bezradna. Na mostku ludzie mdleli i płakali. Mężczyźni siłą próbowali bronić swoich kobiet. Niektórzy próbowali skakać. Pod bramami dochodziło do bójek ochroniarzy ze zdenerwowanymi kibicami. Zwłaszcza gdy w obawie przed tragedią w końcu je zamknięto, a na zewnątrz wciąż stali ludzie z ważnymi wejściówkami. Jednym słowem - armagedon.
Tłum był wszędzie. Obie dochodzące do Krokwi ulice były zatkane ludźmi na setki metrów przed bramami. Co chwilę przeciskały się przez nie karetki odwożące poturbowanych lub omdlałych kibiców. Tłum był absolutnie wszędzie. Zresztą, kto był w Zakopanem ten wie, że skoki da się dość dobrze oglądać z okolicznych łąk, czy właśnie z ul. Józefa Piłsudskiego, która kończy się w bramie Wielkiej Krokwi.
Na szczęście do żadnej tragedii nie doszło, ale Walter Hoffer, ówczesny dyrektor zawodów, przyznał, że bardzo poważnie rozważał przerwanie sobotniego konkursu. Kibice siedzieli nawet przy samym progu, tłoczyli się centymetry od zawodników, którzy szli na wyciąg, czy do szatni.
Najgorzej było ze Svenem Hannawaldem. Polscy wręcz go nienawidzili. Gwizdali na każdy jego widok. Nie mogli przeżyć, że wygrał Turniej Czterech Skoczni, a ich kochany Małysz od tej imprezy wpadł w dołek. Hanni nie tylko wygrał wszystkie cztery konkursy tej imprezy. Tydzień po Bischofshofen był pierwszy w Willingen. Małysz "dopiero" czwarty, tydzień wcześniej w Bischfshofen dziewiąty. Dla polskich kibiców była to niemal narodowa tragedia. Emocje podsycał fakt, że konkursy w Zakopanem były ostatnimi sprawdzianami przed wylotem skoczków na igrzyska olimpijskie w Salt Lake City.
Pierwszy, sobotni konkurs na Wielkiej Krokwi wygrał Fin Matti Hautamaeki (tak były czasy, gdy Finowie liczyli się w światowych skokach). Hannawald był drugi, trzecie miejsce zajął Austriak Andreas Widhoelz. Małysz był dopiero siódmy. Dzień później wszystko ułożyło się jednak jak ze snu. Wprawdzie w porannych kwalifikacjach Adam zepsuł skok, lądując ledwie na 114. metrze, ale w pierwszej serii to Polak był najlepszy. Wylądował na linii oznaczającej 131 metrów.
Hannawald skoczył 130 metrów. Jego trener, legenda niemieckich skoków, Reinhard Hess, który zazwyczaj był niezwykle spokojny, zaczął szaleć z radości na trenerskiej platformie. Małysz odpowiedział skokiem na 131 metrów. Apoloniusz Tajner może mniej ekspresyjnie, ale również pokazał gestem, że jego zawodnik wraca do wielkiej gry. Obok stał wujek i pierwszy trener Adama – Jan Szturc, który przed konkursem pomagał wrócić Małyszowi na właściwe tory i tak będzie przez kilka kolejnych lat.
Normy hałasu przekroczone... tysiąckrotnie
Druga seria. Hannawald skacze jako przedostatni. 125 metrów. Idealny styl – noty 19,5, ale nie od wszystkich. 19 od Polaka i Słowaka. Prowadzi. Hess powie później, że te noty to był skandal.
Na belce siada Adam Małysz. Na trybunach całkowite szaleństwo. To nie były emocje. To był amok. Wpadli w niego wszyscy. Kibice, zawodnicy, trenerzy, dziennikarze. Siedzący, a raczej stojący na trybunach prezydent Kwaśniewski, choć nie jest specjalnie religijny, składa ręce do Boga.
Orzeł z Wisły ląduje na linii 123,5 metra. Ale noty ma wyższe. Wszyscy sędziowie dają mu po 19,5. Wygrywa z łączną notą 262,1 pkt, ledwie o 0.6 pkt wyższą od Hannawalda. Pada na ziemię i całuje zeskok. W momencie kiedy okazało się, że odniósł zwycięstwo norma hałasu została przekroczona 1000-krotnie! Takie wyniki przyniosły badania pracowników Tatrzańskiego Parku Narodowego, na terenie którego znajdują się obiekty!
Trzy tygodnie później w Salt Lake City dwóch wielkich rywali pogodził Simon Ammann. W Zakopanem go nie było, bo w Willingen miał koszmarny upadek. Wyszedł z niego bez większego szwanku, a na skoczniach w Park City był poza zasięgiem. Na skoczni normalnej Adam zajął trzecie miejsce, Sven drugie. Na dużym obiekcie Małysz wskoczył na drugi stopień podium, Hautamaeki trzeci.
PS. Kto nie był w 2002 roku w Zakopanem pod Wielką Krokwią, i tak nie zrozumie tego, co tam wtedy się wydarzyło.
Przejdź na Polsatsport.pl