Iwanow: Kto nie widział Granady... niech ją zobaczy i co to ma wspólnego z polską piłką?
Nigdy bym nie przypuszczał, że odwiedzając andaluzyjską Granadę można tu zobaczyć coś bardziej interesującego niż piękne stare miasto i zapierający dech w piersiach warowny zespół pałacowy, twierdzę maureatańskich kalifów Alhambrę u podnóży ośnieżonych grzbietów gór Sierra Nevada. „Kto nie widział Granady, ten niczego nie widział” – mówi hiszpańskie przysłowie. To prawda.
Bez wątpienia to miejsce ma swoją niepowtarzalną magię, ma niepowtarzalny charakter i klimat. Ale to samo dotyczy nie tylko powstałej tu już w VIII wieku osady. Także klub piłkarski Granada zaczyna tworzyć swoją romantyczną historię i warto się jej przyjrzeć. Dokładnie.
To nie jest codzienność, że zespół, który jeszcze dwa lata występował w drugiej lidze, w pierwszym sezonie po kwalifikacji awansuje do pucharów, potem wychodzi z grupy, by wkrótce po tym w pierwszym meczu 1/16 finału Ligi Europy ograć jednego z włoskich potentatów SSC Napoli. Przeciętny kibic może znać z tej drużyny jedynie byłego zawodnika Valencii i Tottenhamu Roberto Soldado oraz wychowanka słynnej akademii Olympique Lyon Maxime’a Gonalonsa.
Ten pierwszy, zresztą podobnie jak drugi z podstawowych napastników drużyny Kolumbijczyk Luis Suarez, leczyli kontuzje, więc na „Azzurich” „zmuszony” był wyjść blisko 39-letni Jorge Molina. „Oldboy” szarpał przez ponad 90 minut, męczył stoperów Napoli, a kiedy miał okazję do zdobycia gola, starał się zakończyć tę akcję … piętką. To byłaby piękna pointa tego „partido historico”, bo przecież był to najważniejszy mecz w historii Granady.
Molina jest zaledwie rok młodszy od trenera Diego Martineza. Ten czerpał nauki w Sevilli u boku Unaia Emery’ego i sięgał wraz z nim po puchar Ligi Europy. Samodzielnie prowadził Osasunę, a od 2018 roku jest w Granadzie. I stworzył tu drużynę, która już może być określana jako rewelacja sezonu, bez względu na to, co wydarzy się w najbliższy czwartek w Neapolu.
Z grupy wcale nie wybitnych talentów, a często chłopaków, którzy nie dali sobie rady w klubach mocniejszych, zbudował perfekcyjnie zbudowany mechanizm. Świetnie zorganizowany, odpowiedzialny, wzajemnie się wspierający i doskonale przygotowany fizycznie. Od początku roku do lutego ten zespół rozegrał już 13 meczów! Przez półtora miesiąca w jego nogach jest prawie tyle spotkań ile miała runda jesienna PKO BP Ekstraklasy. Czy ktoś narzeka tam na zmęczenie? Przeładowanie sezonem? Kontuzje? Zakażenia covidem? Nie. Po prostu robimy to, co do nas należy. I robimy to dobrze. Pod każdym względem.
Granada po drodze do fazy pucharowej Ligi Europy wyeliminowała dwa kluby, które znają doskonale w Cracovii i Legii Warszawa. Najpierw Malmoe, jeszcze w kwalifikacjach, które wcześniej nie dało żadnych szans „Pasom”. Potem, już w grupie, była wyżej od Omonii Nikozja, która zamknęła drogę Legii w drugiej rundzie eliminacji do Champions League.
Oczywiście, nie sposób porównywać nawet średniaka Primera Division do wiodących klubów polskiej ligi, ale żaden z piłkarzy Granady przez ostatni rok nie przeniósł się do Premier League, angielskiej Championship czy niemieckiej Bundesligi, jak miało to miejsce w np. przypadku poznańskiej „wyprzedaży”. Klub z Estadio Nuevo Los Carmenes może wydać i 7 mln euro na jednego z nowych piłkarzy ale i tak w porównaniu z zespołami, z którymi się mierzy w La Liga i Europie są to „śmieszne” kwoty.
Najważniejsze jest coś innego. Mądra strategia pod każdym względem. Trener wybrany nieprzypadkowo, z odpowiednim warsztatem i doświadczeniem zarówno w roli asystenta w „dużej piłce” jak i na jej zapleczu już jako „szef”. Doskonały skauting, pozwalający dobrać zawodników idealnie skrojonych pod konkretny profil zespołu. I to co najistotniejsze: stworzenie takiego sposobu gry, który daje efekty, choć nie zawsze jest może przyjemny dla oczu widzów. Ale najbardziej przykry dla przeciwników.
„Kameleon” z Granady przybierze zawsze takie barwy, by ukryć przed przeciwnikiem swoje słabości. W Polsce zazwyczaj się nimi „bronimy”, chowamy za wymówkami. Opowiadamy o „pocałunkach śmierci”, zbyt dużym natężeniu meczów, kłopotach spowodowanych korona-wirusem, a gdy już mamy przyjemność zagrania na Estadio da Luz w Lizbonie wystawiamy rezerwy. Zawsze coś nam przeszkadza. I przez to w czwartkowy wieczór „musimy” oglądać Molde, Maccabi Tel Aviv czy Wolfsberger zamiast trzymać kciuki za którąś z naszych drużyn. Do wszystkiego można się właściwie przygotować. Potrzebny jest tylko – i aż – odpowiedni zestaw „głów”, który sprawnie dobrą koncepcję wymyśli i wdroży w życie.
Przejdź na Polsatsport.pl