O Panu Kazimierzu, który dziś latałby helikopterem po Warszawie
Podczas mundialu w RFN w 1974 roku fabryka BMW zaprosiła polską reprezentację na zwiedzenie. Piłkarzom zaproponowano zakup samochodów z olbrzymią zniżką. Czterech się zdecydowało, pozostali zrobili zrzutkę na pożyczkę. Wrócili nowymi beemkami. Żona pana Kazimierza opowiedziała mi, że mężowi zaproponowano auto za darmo. Nie wziął, bo nie potrzebował, nie miał nawet prawa jazdy, a po stolicy poruszał się komunikacją – opowiada Mirosław Wlekły, autor biografii „Górski. Wygramy my albo oni”.
Przemysław Iwańczyk: Spodziewałbym się po Panu wielu publikacji, ale nie takich, które dotyczą sportu. Aż tu nagle okazało się, że wziął się Pan za biografię najwybitniejszego polskiego trenera.
Mirosław Wlekły: Do połowy szkoły średniej marzyłem i byłem przekonany, że zostanę piłkarzem. Nie myślałem za to ani trochę o dziennikarstwie czy pisarstwie. Przekonanie to było tak wielkie, że nie myślałem o jakiejkolwiek innej przyszłości. Nie udało się, nie ten talent i zmieniłem życiowe plany. Od razu przyznam, że nie te wydarzenia spowodowały, że zabrałem się za biografię Kazimierza Górskiego. Impuls był zupełnie nieoczywisty, pewnie dla odbiorców, czytelników, zostanie zupełnie bez znaczenia, ale dla mnie miał. Kiedy padł pomysł na napisanie biografii trenera, okazało się, że jest o zaledwie miesiąc starszy od mojego poprzedniego bohatera książki, podróżnika Tony’ego Halika. Ludzie ci są zupełnie ze sobą niezwiązani, ich drogi nigdy się nie skrzyżowały…
Obaj zdobywcy, to już naprawdę duży wspólny punkt…
Tak. Ale mam wątpliwości, czy obaj panowie wiedzieli o sobie. Kazimierz Górski w niedziele raczej pracował z piłkarzami, więc na pewno nie oglądał programu „Pieprz i wanilia”. Odwrotnie, Tony Halik ani trochę nie interesował się sportem. Pozornie więc dwóch bohaterów niemających ze sobą nic wspólnego, ale ujmująca była dla mnie ta data - 1921 rok. O Kazimierzu Górskim niby wszystko wiedziano, a tak naprawdę nie wiedziano nic, kim był oprócz tego, że był Trenerem Tysiąclecia. Kusząca okazała się perspektywa prześledzenia biografii równoległej drugiego mojego bohatera, ciekawość, co działo się z innym człowiekiem tego samego pokolenia. Kiedy Halik robił karierę dziennikarską w USA, Górski trenował drugo-, trzecioligowe klubiki.
Zdaje Pan sobie sprawę, że albo wóz, albo przewóz?
Tak?
Środowisko sportowe, dziennikarskie, wiąże z książką wielkie nadzieje. I pisze jeszcze przed jej przeczytaniem, że „albo będzie sztos, albo klops”. Tym bardziej że na okładce informuje Pan, że to pierwsza pełna biografia Kazimierza Górskiego. Wariantu pośredniego nie ma, więc to duże wyzwanie.
Dopiero teraz zaczynam drżeć w obawie, bo mediów społecznościowych nie śledzę i z takimi opiniami się nie spotkałem. Ale spodziewam się takich. Podczas reaserchu pamiętam rozmowę ze Stefanem Szczepłkiem, dziennikarzem sportowym, który dobrze znał się z Górskim. Na początku spotkania spojrzał na mnie i rzekł: „Podziwiam pana, ja bym się nie odważył”.
Wie Pan, dla środowiska sportowego to tak, jakby brać się za papieską biografię.
Dlatego w pewnym sensie było mi łatwiej, choć czy podołałem zadaniu, dopiero się okaże. W założeniu chciałem napisać o człowieku, a nie Trenerze Tysiąclecia. Chciałem się dowiedzieć, kim był. Nie tylko na ławce trenerskiej, gdzie wszyscy go obserwowali, ale w szatni, w domu, w Zielonym Barze hotelu Victoria, etc. Ale 90 proc. książki, co chyba jest sprawą oczywistą, to piłka nożna.
Ile trwały przygotowania do pisania, bo rozumiem, że chciał Pan zdążyć na setne urodziny trenera?
Przygotowania to bardzo wnikliwy reaserch, a przede wszystkim setki godzin rozmów z wieloma ludźmi. Pisząc jakąkolwiek książkę, staram się oddawać głos swoim rozmówcom, więc to oni będą nieocenieni. Ode mnie w tej książce nie pada ani jedno zdanie, które by osądzało, byłoby wypowiadane z pozycji znawcy. Nie jestem znawcą. Jestem reporterem, który bierze swoich bohaterów na warsztat. W tym wypadku są to trenerzy, piłkarze, działacze, rodzina, krewni, koledzy i wielkie archiwalia, czyli to, co mówił o sobie sam Górski i mówili, pisali o nim inni.
Łatwo było Panu o rozmówców, skoro nie jest Pan ze środowiska?
Kiedy zgłaszałem się do kolejnych ludzi z prośbą o rozmowę, miałem wrażenie, że nikt mnie nie znał. Ale było też niezwykle łatwo, bo wszyscy świetnie reagowali na nazwisko „Kazimierz Górski”, jakby nikt nie śmiał odmówić. A kiedy jeszcze okazywało się, że to książka na setne urodziny, wielkie przedsięwzięcie, na palcach jednej ręki mógłbym policzyć tych, którzy nie chcieli zabrać głosu z różnych względów.
Kto taki? Dlaczego nie chcieli?
Jedna osoba odmówiła, bo o niej właśnie pisana jest książka, a jej autor zastrzegł sobie, że do czasu publikacji bohater nie może zabierać głosu publicznie. Dziwne wręcz tłumaczenie. Ktoś inny nie chciał rozmawiać, bo z reguły odmawia wszystkim dziennikarzom. Nie chodziło tu o niechęć do Kazimierza Górskiego, były to tłumaczone osobistymi sprawami wykręty. Ale spotkałem się również z postawą przeciwną. Chciałem porozmawiać w Grecji ze znakomitym bramkarzem Nikosem Sarganisem. Nikt nie miał pomysłu, jak mi pomóc, bo Sarganis nie lubi dziennikarzy i nie przepada za nimi. Kiedy dowiedział się, że sprawa dotyczy Kazimierza Górskiego, zgodził się natychmiast, spotkaliśmy się i przegadaliśmy wiele.
Jak długo powstawała książka?
Porównując do biografii Halika, to wyjątkowo krótko, bo Halik zajął mi bite trzy lata. Tutaj wystarczył rok z okładem. Ale tym czasie nie zajmowałem się niczym innym, wszystko odłożyłem na bok. Od rana do nocy żyłem z Kazimierzem Górskim. Mało kto o tym wiedział, bo z reguły nie informuję o swoich zamiarach wydawniczych. Ale ponieważ rozmówców było wielu, z automatu przestało to być tajemnicą, wieść się rozniosła.
Jaka jest konstrukcja tej biografii, idzie Pan z Kazimierzem Górskim przez życie chronologicznie od urodzenia, czy może zaczyna Pan od największego wydarzenia w historii trenera?
Ci, którzy czytali biografie Tony’ego Halika, byli zaskoczeni odwróceniem chronologii. Tu zdecydowałem się napisać wszystko „po bożemu” – od urodzenia aż do śmierci. To było wręcz oczywiste, by zacząć od Lwowa, gdzie trener przyszedł na świat. W jego życiu młodzieńczym, wcześniej w dzieciństwie, wydarzyło się wiele rzeczy, o których mało kto wiedział. To na tyle pasjonujący rozdział, że nie należało tu nic kombinować, tylko opowiedzieć wszystko od początku.
Pan Kazimierz z rozrzewnieniem wspominał zawsze czasy lwowskie. Kto to pamięta, wie, że były to chwile wielkich wzruszeń.
Tak. Ale też i Kazimierz Górski był niezwykle sentymentalny, na każdym kroku śpiewał te swoje lwowskie piosenki. Z tym sentymentem wiąże się pewna historia. Pan Kazimierz lubił ludzi i nie umiał odmawiać. Mało kto wie, że był w swojej karierze trenerem Stali Kraśnik, a wzięło się to stąd, że w trakcie wojny trener miał starszego kolegę, lwowskiego bramkarza Stanisława Ziębę. Kiedy zaczęły się bombardowania, Górscy przeprowadzili się z mieszkania przy Gródeckiej do Ziębów. Kazimierz jako najstarszy z rodzeństwa został w domu pilnując dobytku. Po latach Zięba został działaczem Stali, poprosił Górskiego w latach 60., czy by nie pomógł trenować zawodników w tym klubie. Nasz bohater się zgodził i pomagał, tak jak robił to w Lubliniance czy ŁKS.
Pan Kazimierz nie odmawiał nawet małoletnim kandydatom na dziennikarza, czego jestem przykładem. Zawsze odbierał telefon stacjonarny i dzielił się spostrzeżeniami po meczach kadry.
Tak jak Michał Listkiewicz, który kiedyś również był początkującym dziennikarzem sportowym. Opowiadał mi, że znając języki prowadził rozmowy ze znanymi na świecie sportowcami, ale w redakcji nie dopuszczano go do rozmów z Kazimierzem Górskim. Dostęp do niego mieli tylko redaktorzy naczelni. Kiedy Listkiewicz poznał wreszcie Górskiego, ten okazał się bardzo życzliwym dla młodego dziennikarza. To środowisko stwarzało pozory, że był niedostępny.
Dlaczego Kazimierz Górski został trenerem reprezentacji?
Pozostanie to zagadką. Zadawałem to pytanie wszystkim specjalistom, także tym, którzy wówczas byli blisko reprezentacji. Wszyscy byli zaskoczeni tą nominacją po erze Ryszarda Koncewicza. Zastąpił go mało znany szkoleniowiec z niewielkimi sukcesami na koncie, który nie potrafił zdobyć mistrzostwa z Legią, a Gwardię Warszawa „spuścił” do II ligi. Jedynym, który w niego wierzył, był minister spraw wewnętrznych, pan Ociepka. Nie lubił Koncewicza i dążył do tej zmiany. Mało kto wierzył w sukces po tej nominacji. Największą zaletą Kazimierza Górskiego było to, że wszyscy go lubili.
Kim byłby Kazimierz Górski, gdyby żył we współczesnym świecie futbolu ze wszystkimi przywilejami, olbrzymią kasą w tle?
Podczas mistrzostw świata w RFN w 1974 roku fabryka BMW zaprosiła polską reprezentację na zwiedzenie. Piłkarzom zaproponowano zakup samochodów z olbrzymią zniżką. Czterech się zdecydowało, pozostali zrobili zrzutkę na pożyczkę. Wrócili nowymi beemkami. Żona pana Kazimierza opowiedziała mi, że mężowi zaproponowano samochód za darmo. Nie wziął, bo nie potrzebował, stwierdził, że nie ma nawet prawa jazdy, a po Warszawie porusza się komunikacją. Pytałem syna, pana Dariusza, o tę sytuację. Powiedział, że dziś ojciec nie jeździłby BMW, tylko latałby helikopterem.
Mam problem wyobrazić sobie, jak Kazimierz Górski funkcjonowałby współcześnie. Był tak prostolinijny, że nie pasował nawet do lat 70. i 80., w których działał jako trener. Musiałby mieć sztab menedżerów wokół siebie, ludzi, którzy załatwialiby wszystkie umowy za niego. On był chłopakiem ze Lwowa. Od początku do końca.
Przejdź na Polsatsport.pl