Białoński: Sousa z Lewandowskim ruszają w tany
Zaczyna się pierwsze zgrupowanie reprezentacji pod kierunkiem uznanego w Europie fachowca Paula Sousy. Z mediami spotka się także kapitan Robert Lewandowski. Będzie to jego debiutancki przyjazd na kadrę, odkąd uhonorowano go tytułami Piłkarza Roku zarówno według FIFA, jak i UEFA. Czy po zmianie selekcjonera oglądanie „Biało-Czerwonych” w starciach z mocarstwami przestanie wiązać się z cierpieniem – zastanawia się dyrektor Sport.Interia.pl Michał Białoński.
Dziś żyjemy nadzieją, że Sousa plus „Lewy” i śmietanka polskiego futbolu znajdą sposób nie tylko na Węgry, ale też na Anglię, ze starcia z którą na wyjeździe tylko raz nie wróciliśmy na tarczy. Optymizm rośnie wraz z faktem, że udało się do szczęśliwego końca doprowadzić zabiegi o udział RL9, Krzysztofa Piątka i Arkadiusza Milika w starciu na Wembley.
Bardzo długo groziło ryzyko, że kadra pojedzie do Anglii bez nich, co wypaczyłoby rywalizację o wyjazd na mundial niemal na jej starcie. Aż dziw bierze, że FIFA i UEFA po raz pierwszy w historii eliminacji do mistrzostw świata decyzje w sprawie udziału zawodników pozostawiła klubom, a nie krajowym federacjom.
W końcu jednak piłka wraca do źródeł – reprezentowanie kraju w rywalizacji o mistrzostwo globu zyskuje przynajmniej równą wagę w stosunku do ociekających złotem rozgrywek klubowych.
Sousa ma już za sobą serie rozmów z piłkarzami. Przeprowadził je, by nie opierać się tylko na trzech dniach treningowych, jakie zostaną mu przed starciem z Węgrami. A zmienić zamierza sporo: ustawić wyżej pressing, przejść na grę trójką obrońców i dwójką napastników. Jak na tak krótki czas to wręcz rewolucja.
Portugalczyk nie zaufał Ekstraklasie, skoro wezwał z niej tylko trio pomocników: Bartosza Slisza, Kacpra Kozłowskiego, Sebastiana Kowalczyk i obrońcę Kamila Piątkowskiego. W miniony weekend prześledziłem kilka meczów Ekstraklasy i niemal przy każdym z nich zachodziłem w głowę: co takiego zaszło na przestrzeni ostatnich 30 lat, że poziom reprezentacji aż tak bardzo kontrastuje z tym ligowym.
Porywających akcji jak na lekarstwo, dramaturgii spotkań nie widziałem prawie wcale, za wyjątkiem blamażu Lecha z grającą w dziesiątkę Jagiellonią, czy Wisły Kraków, która przegrywając 0-1 odwróciła losy spotkania ze Stalą Mielec. Legia pewnie kroczy po mistrzostwo, co potwierdziła gromiąc Zagłębie w Lubinie. Na ogół jednak aż piach zgrzytał między zębami od spożywania tej potrawy.
ZOBACZ TAKŻE: Kto nowym selekcjonerem Niemiec?
Co takiego się stało, że liga zrobiła się nudna i słaba? Przecież nie wszystko można wytłumaczyć wyprzedażą klejnotów rodowych. W momencie, gdy Lech krwawił w starciu z „Jagą”, jego do grudnia czołowy piłkarz błyszczał Jakub Moder, ale w leżącym 1370 km na zachód Brighton, które ograło Newcastle. W tym samym klubie jest Michał Karbownik, który w Legii byłby liderem, a nie głębokim rezerwowym.
W sobotę minęły trzy dekady od meczu, w którym Legia wyrzuciła za burtę ćwierćfinału Pucharu Zdobywców Pucharów obrońcę tego trofeum - Sampdorię Genua. Grało w niej 11 Polaków (Maciej Szczęsny – Piotr Czachowski, Arkadiusz Gmur, Dariusz Kubicki – Leszek Pisz, Krzysztof Iwanicki, Jacek Sobczak, Dariusz Czykier – Jacek Bąk, Jacek Cyzio, Wojciech Kowalczyk), z ławki wchodzili kolejni (Kupiec i Jóźwiak), dyrygował składem Władysław Stachurski.
Włoska liga była wówczas jedną z dwóch najsilniejszych, o ile nie najsilniejszą na świecie. Dość przypomnieć, że rok później Sampdoria dotarła do finału Ligi Mistrzów i minimalnie uległa Barcelonie. Serie A była potęgą. W latach 1983-1998 włoskie kluby aż 12 razy grały w finale LM, pięciokrotnie go wygrywając (trzykrotnie AC Milan i dwukrotnie Juventus).
My mieliśmy mocne kluby, ale nie mieliśmy reprezentacji. Iskierkę nadziei rozpaliła ta olimpijska, zdobywając srebro na IO w Barcelonie, jednak w dorosłej to się nie przełożyło choćby na sukcesik w postaci awansu na dużą imprezę. Mundiale 1999, 1994, 1998, wszystkie ME odbyły się baz nas.
Teraz mamy reprezentację, która przez blisko dziewięć lat rządów Zbigniewa Bońka nie opuściła żadnego turnieju i dzierży zaszczytne miejsce w Dywizji A Ligi Narodów. Mamy też kluby, które drżą przed przyjazdem „potęg” z DAC Dunajska Streda, BATE Borysów, Karabach Agdam.
Prowadzenie silnego klubu sprowadza się przede wszystkim do mądrego budowania składu. Pozyskiwania piłkarzy, którzy dodadzą jakości, a nie tylko zajmą miejsce w szatni i na boisku. Tymczasem zamiast weryfikować graczy pod względem klasy, sprowadzamy na ilość, to i efekty są opłakane. Później na stos ofiarny kładziemy trenerów, jakby tylko oni byli winni marnej gry i marazmu w wynikach.
W sobotę obejrzałem m.in. męczarnie z piłką w wykonaniu Śląska i Wisły Płock. Jak to u nas, głowy obu trenerów Laviczki i Sobolewskiego wiszą na włosku. Mało kogo interesuje fakt, że kluby zapomniały zatrudnić klasowych piłkarzy.
W Śląsku Krzysztof Mączyński straszy, ale z ławki rezerwowych. Na ratunek z niej wchodzi Waldemar Sobota nosi tylko to samo nazwisko, co dynamiczny drybler, lider mistrzów Polski sprzed dziewięciu lat. Srebrny włos na skroni to atut w klubowym gabinecie. Na murawie już niekoniecznie.
W płockiej Wiśle ofensywę stanowią piłkarze, o których można powiedzieć wiele, ale z pewnością nie to, że kiedykolwiek regularnie strzelali bramki. Z defensywą też nie jest lepiej. Zespół traci Alana Urygę, który wraca do krakowskiej Wisły i najpewniej Jakuba Rzeźniczaka, który jest dziś spoiwem obrony. Ekslegioniście wygasa kontrakt w czerwcu.
Wykopaliska zamiast stadionu, Paweł Magdoń zamiast Marka Jóźwiaka w roli dyrektora sportowego – wszystko w myśl hasła prezydenta miasta „Wisła Płock do Europy”. Opartego na przesłance – za Sobolewskiego po raz pierwszy w historii byliśmy liderami Ekstraklasy. Nikt już nie patrzy na to, że w sporej mierze przez przypadek i na dodatek w październiku 2019 r. – półtora roku w piłce jest jak wieczność.
Obydwa kluby łączy też fakt, że są na garnuszku miast i miasta nimi zarządzają. Życie pokazuje, że samorząd to nie jest najlepsza droga w budowie zdrowego, zawodowego futbolu.
Przejdź na Polsatsport.pl