Przemysław Iwańczyk: Orły z amputowanymi skrzydłami
A może pora pogodzić się, że Euro we Francji było przyjemnym incydentem, który dał nam powody do nieuzasadnionych oczekiwań. Jeśli poza imprezą sprzed pięciu lat żadnemu selekcjonerowi, który w XXI wieku jechał na wielki turniej, nie udało się go dobrze rozpocząć, przyzwoicie skończyć i wydobyć co najlepsze z kilku generacji świetnych polskich piłkarzy, to może mamy problem z futbolem w całej jego konstrukcji.
Do naznaczonej klęskami półtorej dekady od mundialu w Meksyku w 1986 roku lepiej w ogóle nie wracać. To czas postępującej degrengolady, do miernych wyników doszła wszechobecna korupcja, bandytyzm na stadionach z poprzedniej epoki, czarno-biały świat piłki, który oglądaliśmy na własnym podwórku, bo na wielkie imprezy byliśmy piłkarsko zbyt ubodzy. Nadzieję wskrzesił Jerzy Engel awansem na azjatyckie mistrzostwa globu, ale była to jedyna radość, bo długo wyczekiwana. Niezależnie od tego, czy selekcjonerem był właśnie Engel, a później Zbigniew Boniek, Paweł Janas, Leo Beenhakker, Franciszek Smuda, Waldemar Fornalik czy nawet Adam Nawałka, prędzej czy później budziliśmy się z kacem nie do zniesienia, uświadamiając sobie, że do wejścia na salony możemy co najwyżej aspirować, a nie się na nich urządzać. Paradoksalnie jako jedyny nie wyłożył się w wielkim turnieju Jerzy Brzęczek, bo choć awansował na Euro, to na niego nie pojechał. Za niego wykłada się właśnie Paulo Sousa.
ZOBACZ TAKŻE: Wojciech Szczęsny z najszybszym golem samobójczym w historii ME
Niezależnie od tego, kto akurat jest selekcjonerem, a PZPN dowodzi wspomniany Boniek, Grzegorz Lato, Michał Listkiewicz czy w ponurych czasach Marian Dziurowicz, przeżywamy tę samą klęskę, szybko grzebiemy niczym niepopartą nadzieję, że tym razem na pewno się uda. O Euro sprzed pięciu lat nie myślę, traktuję je jak przyjemny incydent w całym tragizmie naszej piłki, bo obecni na tym turnieju Wojciech Szczęsny, Kamil Glik, Grzegorz Krychowiak czy nawet Robert Lewandowski koncertowo wpisali się w krajobraz klęski dwa lata później na mundialu w Rosji, a dziś rozpoczęli kontynuację tego "dzieła" na stadionie w Sankt Petersburgu. Przegrana ze Słowacją nie jest niczym nowym, jest tym samym co klęska z Senegalem, Ekwadorem czy inną Koreą na otwarcie turnieju.
Jak łatwo dziś wylać wiadro pomyj na portugalskiego selekcjonera, supergwiazdę Bayernu Monachium, opokę Juventusu czy filar Lokomotiwu Moskwa, tak trudno dojść do wiążących refleksji, dlaczego w futbolu od czterech dekad jesteśmy narodem przeklętym. W kraju z dziewiątą populacją w Europie, gdzie wyprzedzające nas nacje mają piłkę przynajmniej bardzo dobrą, a plasujące się za nami Holandia, Portugalia czy Chorwacja dyktują futbolowe trendy. Nie ma mądrego, kto by tę klątwę wyjaśnił, rozczarowania dopadają nas przecież w rytmie turniejowym, jeszcze raz powtórzę, rok 2016 był przyjemną odmianą, by przekonać się, jak może być inaczej niż zwykle. Może więc przestańmy się dziwić, zacznijmy dociekać i naprawiać. Jeśli poza imprezą sprzed pięciu lat żadnemu selekcjonerowi, który w XXI wieku jechał na wielki turniej, nie udało się go dobrze rozpocząć, przyzwoicie skończyć i wydobyć co najlepsze z kilku generacji polskich piłkarzy, to może mamy problem z futbolem w całej jego konstrukcji. Jeśli już sam Lewandowski rady nie daje, a po założeniu reprezentacyjnej koszulki on i jego błyszczący na co dzień w ligach TOP5 kumple wyglądają jak orły z amputowanymi skrzydłami, to może rzeczywiście problem jest głębszy niż się wszystkim wydaje.
Piszę, jak każdy dziś kibic, w olbrzymich emocjach. Euro miało być nie tylko kolejną imprezą sportową, ale i remedium na trudne pandemiczne czasy, stąd i poczucie porażki jest dotkliwsze. Ktoś powie, że za wcześnie na takiej sportowe epitafia, że zostały jeszcze mecze z Hiszpanią i Szwecją, że los się może jeszcze odmienić. Owszem, może, ale dla naszego świętego spokoju, byśmy znów nie znosili srogiego zawodu, uświadommy sobie, że jesteśmy w miejscu, które wskazała nam w poniedziałek Słowacja.
Przejdź na Polsatsport.pl