„Czerwone diabły" jak Kim Clijsters? Światowa "jedynka" musi w końcu coś wygrać
Jak podzielić swoją uwagę pomiędzy zielonymi murawami EURO 2020, a mieniącymi się również tymi barwami trawiastymi kortami Wimbledonu? Gdzie skierować swój wzrok, skoro polscy piłkarze, tak jak my, występują już tylko w roli widza, a Iga Świątek, Magda Linette i Hubert Hurkacz są ciągle w grze? To w singlu, bo jeżeli mamy dołożyć do tego mikst i debla to nie wypada nie wspomnieć Alicji Rosolskiej i Łukasza Kubota.
Jak wiadomo piłkarska koszula jednak bliższa mojemu ciału, ale nigdy bym nie przypuszczał, że szykując się do komentowania dla Interii Sport meczu Belgia-Włochy, spoglądając jednym okiem na nasze transmisje z najbardziej prestiżowego z turniejów Wielkiego Szlema, znalazłem pewnego rodzaju nawiązania. „Czerwone Diabły” od dłuższego czasu są na pierwszym miejscu światowego rankingu, a jeszcze nigdy nic nie wygrały. Ich najlepszy wynik na mistrzostwach Europy ma 41 lat – wtedy to Belgowie ulegli w finale Republice Federalnej Niemiec 1-2 sięgając po srebrny medal. To jednak prehistoria. Mundial w Rosji zakończyli jako trzecia ekipa świata, na EURO 2016 odpadli już w ćwierćfinale... z Walią. A jednak to na nich z dołu „fifowskiej” tabelki patrzą Francja, Brazylia, Hiszpania czy Portugalia.
Być może obecna belgijska ekipa będzie jak ich słynna znakomita tenisistka, Kim Clijsters. Numerem jeden została po raz pierwszy latem 2003 roku, ale na pierwszy tytuł wielkoszlemowy czekała do US Open 2005, a więc ponad dwa lata.
Podobnych przykładów mogę znaleźć więcej i to bardziej wymownych. Caroline Wozniacki została jedynką w 2010 i potem przez lata, z przerwami dość często cieszyła się z miana liderki. Ale długo wydawało się, że „szlem” nie jest jej pisany. Wygrała go raz, w Australii, aż 8 lat po tym, gdy mogła się poczuć, że jest najlepsza. Agnieszka Radwańska wielokrotnie była bliska numeru jeden, zawsze jednak czegoś brakowało, ale może najbardziej bolesny jest fakt, że jej fantastyczna kariera dała jej tylko jeden finał, ten z Wimbledonu. „Jedynką” była też bez żadnego lauru Dinara Safina, a wśród panów, Marcelo Rios. Ciekawe, czy w takiej samej roli w futbolu nie występuje Belgia.
ZOBACZ TAKŻE: Ukraińskie media przed meczem z Anglią: Piłkarze znowu muszą być gotowi "umrzeć na boisku"
Czy to już nie ostatni dzwonek, by to – podobno – złote pokolenie piłkarzy, wreszcie dorównało kolorowi swojego przydomku? Nie chce się wierzyć, ale to najstarsza drużyna z całego EURO, w której aż pięciu piłkarzy ma ponad 100 gier w reprezentacji. 15-stu z nich grało już we Francji w 2016 roku, a aż 18-stu zdobywało brąz mistrzostw świata w Rosji. Aż nie wypada, żeby teraz kończyć tę imprezę już na ćwierćfinale. Ale przecież nikt nie odważy się powiedzieć, że w meczu z rozpędzoną Italią to Belgia występuje w roli zdecydowanego faworyta.
Nie wiem za kogo będziecie dziś trzymać kciuki, ale wydaje mi się, że wiem, kogo będą dopingować Robert Lewandowski i jego rodzina. Z pewnością Włochów. Z jednego prostego powodu: jeżeli awansują Belgowie, tytuł najlepszego napastnika świata może automatycznie przejść z rąk kapitana reprezentacji Polski w dłonie Romelu Lukaku, który pewnie pokusi się też o powalczenie o miano najskuteczniejszego zawodnika Euro. Na razie piłkarz Interu ma na swoim koncie „zaledwie” 3 gole, więc tyle co „Lewy”. Ronaldo i Benzemy w turnieju już nie ma, a renoma Schicka czy Seferovića nie jest jeszcze tak wielka jak naszego rodaka. Niech trafiają więc zatem raczej Immobile, Chiesa albo Insigne. Jeżeli tak się stanie, Belgia będzie jak… Safina, choć wolałaby zrobić to, co zrealizowała kiedyś Clijsters. W piłce, jak w tenisie, liczą się trofea. Nie wystarczy być tylko „jedynką bez teki”, ale w końcu trzeba wreszcie coś poważnego wygrać.