Krzysztof Wanio wspomina Bohdana Tomaszewskiego
Nienaganna sylwetka, elegancka marynarka, dobrze dobrany krawat, stylowa poszetka – Bohdan Tomaszewski wygodnie w fotelu, z papierosem w ręku i filiżanką kawy na stoliku, gdzieś wysoko na jednej z chmur patrzy skupiony na olimpijskie areny w Tokio. To samo Tokio, w którym 57 lat temu polscy sportowcy wywalczyli 23 medale. To samo, z którego osobiście opisywał złoty medal Józefa Schmidta w trójskoku, zwycięstwo kobiecej sztafety a z bokserskiego ringu triumfy Józefa Grudnia, czy Jerzego Kuleja.
Dziś już z tej innej, bo niebiańskiej perspektywy musi się Pan Bohdan radować niezmiernie, że po latach jego ukochana lekkoatletyka jest ponownie królową polskiego sportu. Szkoda jedynie, że nie jest nam tym razem dany przywilej słuchać jego charakterystycznego niskiego głosu. Możemy tylko sobie wyobrazić jak w baśniowy sposób opisuje kolejne próby w kole Anity Włodarczyk, jak biegnie razem z czterema dziewczynami pokonując cztery pełne okrążenia lekkoatletycznej bieżni, jak idzie z uskrzydlonym Dawidem Tomalą po upalnych ulicach Sapporo, choć to miasto pamięta pokryte śniegiem, kiedy to w 1972 roku leciał z Wojciechem Fortuną równe 111 metrów.
ZOBACZ TAKŻE: Sto lat temu urodził się legendarny dziennikarz sportowy Bohdan Tomaszewski
Miałem to wielkie szczęście nie tylko znać osobiście Bohdana Tomaszewskiego, aby przez ponad piętnaście lat zasiadać z nim ramię w ramie i wspólnie komentować mecze tenisowe z największych światowych turniejów. To były nie tylko bezcenne lekcje rzemiosła, ale też wielka nauka patrzenia na sport nie tylko w kontekście wyniku, taktyki gry, przygotowania fizycznego. Mistrza słowa interesował przede wszystkim człowiek, który wychodząc na bieżnie ring czy kort najtrudniejszą walkę toczy nie z przeciwnikiem a z samym sobą. Doskonale wiedział i czuł, że aby zwyciężyć, sportowiec musi najpierw pokonać swoje ograniczenia, lęki, słabości. Bardzo często w swoich komentarzach więcej miejsca poświęcał temu, który przegrał, który z opuszczoną głową schodził z boiska. Opisując słowem przebieg gry wykraczał poza to, co było na wierzchu – docierał do serca, duszy i umysłu sportowca.
Każdorazowe spotkanie z Panem Bohdanem - miałem ich setki - daleko wykraczało poza mecz Samprasa z Agassim, Federera z Nadalem czy Safina z Ivanisevicem. To zawsze była rozmowa o aktualnych wydarzeniach politycznych, o ciekawej premierze w teatrze, co nowego pojawiło się na filmowym afiszu. Brytyjczycy mogliby się uczyć od niego poczucia humoru. Doskonale czuł się na salonach, ale nie tracił ani grama rezonu w środku nocy na wiejskiej dyskotece w towarzystwie mocno rozrośniętego w karku ochroniarza, gdy dokoła świeciły wielobarwne neony i trzeba było przekrzykiwać głośniki z muzyką disco-polo. Byłem tego zdarzenia uczestnikiem i jestem przekonany, że do dziś ów człowiek z ochrony nie wie, czy to czego doświadczył było jawą czy tylko snem.
W jednej dziedzinie mogę świadomie stawiać się na równi z Bohdanem Tomaszewskim – łączył nas nieprzerwanie pewien na szczęście już dziś coraz mniej modny nałóg. Niepohamowana skłonność do nikotyny. Mecz tenisowy bywa w podobnej mierze atrakcyjny i emocjonujący, co także nieprzewidywalnie długi. Dla nałogowców kilka godzin bez przysłowiowego dymka bywa wyzwaniem. Dlatego też zdarzało się, że w przerwie pomiędzy setami wychodziliśmy z kabiny komentatorskiej na choćby trzy głębsze wdechy. I bywało, że pierwsze dwie akcje kolejnego seta po prostu nam umykały. Wtedy Mistrz przejmował stery mówiąc: „Szanowni państwo, my z panem Krzysiem pozwoliliśmy sobie na te kilka chwil milczenia, aby wsłuchać się w pełnym skupieniu w tak magiczną, jedyną w swoim rodzaju mowę tenisowego kortu. W ten rytmiczny odgłos piłki fruwającej nad siatką. Ale oczywiści obaj cały czas z państwem tu jesteśmy”.
ON jest niezmiennie ze mną!
Przejdź na Polsatsport.pl