Iwańczyk: Pewne zwycięstwo Polski, aż bolą zęby!
To najbardziej kuriozalny mecz polskich piłkarzy ostatnich lat. Oglądanie ich wyczynów w starciu z Albanią do pewnego momentu nie było wyrafinowaną rozrywką. Przez większą część meczu nie było też symptomów, że z naszą piłką dzieje się coraz lepiej. Ale są pewne trzy punkty, które nie gaszą naszej nadziei na mundial. Jak zwykle wszystko dzięki Robertowi Lewandowskiemu.
Wyobraźmy sobie, że ten mecz Polacy przegrywają, w najlepszym wypadku remisują. A muszą Państwo przyznać, że przebieg gry nie czynił takich rozstrzygnięć zupełnie niemożliwymi. Powiedzielibyśmy wówczas, że trener Paulo Sousa miał wynieść nasz reprezentacyjny futbol na poziom najlepszych europejskich ekip, a na razie sprowadza nas do poziomu Albanii, a może nawet niżej, bo to rywale grali w piłkę, a nasi za nią ganiali i popełniali błędy.
Paradoks i piękno futbolu zarazem przynosi nam jednak takie mecze jak ten z Albanią i zaciemnia rzeczywistość momentami dość ponurą. Gdyby zastosować regułę, która za sprawą nowych władz PZPN znosi wyniki meczów w meczach dzieci do lat 12, arbitrzy piłkarskiej elegancji orzekliby, że to przeciwnik zaprezentował się lepiej, przede wszystkim grał w piłkę i to jemu należy się wyróżnienie. Ale to nasi strzelali gole jak najęci, choć warto dodać, że z czterech tylko dwa padły po przemyślanych indywidualnych wyczynach.
ZOBACZ TAKŻE: Nowy prezes PZPN ocenił pierwszy w jego kadencji mecz kadry
Niby cieszymy się z trzech punktów, które utrzymują nas przy życiu w walce o mundial, ale wiemy, że nie jest najlepiej, a rokowania z każdym spotkaniem są tak samo złe. Oczywiście można usprawiedliwiać się licznymi nieobecnościami lub karmić się słowami Lewandowskiego, że zespół zmierza w kierunku pożądanej stabilizacji, ale prawda jest taka, że drużyna narodowa pod wodzą portugalskiego selekcjonera w niczym nie jest lepsza od tej, którą zarządzał Jerzy Brzęczek. On też wygrywał, choć czasem bolały zęby, a przecież od Sousy oczekiwaliśmy czegoś więcej.
Mamy w bramce Wojciecha Szczęsnego, który coraz rzadziej robi to, co najbardziej klasowi na jego pozycji, czyli broni w sytuacjach beznadziejnych. Mamy obronę, w której hula wiatr, a komunikacja jest terminem umownym. Jeśli uważnie przyjrzeć się czwartkowym wyczynom tej formacji, bywały sytuacje, w których trzech Albańczyków hasało w naszym polu karnym bez większych konsekwencji w asyście aż sześciu Polaków. Momentami, bardzo groźnymi zresztą, nasi nie bronili, nie doskakiwali, byli spóźnieni o jedno tempo. Gdyby ofensywni gracze rywala mieli więcej jakości, z pewnością nie przegraliby 1:4. A na pewno osiągnęliby ciut korzystniejszy wyniki, gdyby sędzia podyktował ewidentną jedenastkę po faulu Kamila Glika w drugiej połowie.
Chciałoby się powiedzieć, że mamy pomoc, ale jej nie mamy. Szanuj Zielińskiego swego, bo możesz nie mieć żadnego… Choć piłkarz Napoli regularnie zbiera cięgi za nie dość skuteczną grę na reprezentacyjnym gruncie, jego koledzy pokazali wczoraj, że żaden z nich nie ma zadatków na lidera. To nawet nie kwestia czwartkowego spotkania, ale stała tendencja. Jej uosobieniem jest Grzegorz Krychowiak, który nie jest w stanie dać nic więcej niż drżenie o skuteczną interwencję. Mówiąc brutalnie: sensownego piłkarza w środku pola brakowało, choć Karol Linetty dał naprawdę dobrą zmianę potwierdzoną golem.
I tylko o pierwszą linię można być spokojnym, bo choć dla Lewandowskiego selekcjoner wciąż poszukuje stabilnego partnera, to on bierze sprawy w swoje ręce i albo strzela, albo asystuje.
Czytam powyższy tekst po raz kolejny, zestawiam z tym, co wyświetliło się na tablicy wyników po ostatnim gwizdku (4:1) i mam ambiwalentne odczucia, czy aby nie za ostro traktujemy naszą reprezentację oczekując cudów. Kiedy jednak konfrontuję te słowa z tym, co widziałem przez ponad godzinę na PGE Narodowym, sumienie każe bić na alarm. Przypomnę, że w środę do Warszawy zjeżdża Anglia, wicemistrz Europy, która rozbiła na wyjeździe Węgrów 4:0. Z taką grą, jak z Albanią, nie mam cienia nadziei, że uda się rewanż za Wembley. A przecież nie o to nam chodziło, kiedy przychodził Sousa…
Przejdź na Polsatsport.pl