Bożydar Iwanow: Margines się kończy. Kolejne straty spowodują, że Legia skoncentruje się na... europejskich pucharach
Kilka lat temu, w 2015 roku, gdy prowadzący Lecha Poznań … były trener Legii Warszawa Maciej Skorża pokonał stołeczną drużynę 2-1, użył słynnego powiedzenia, że „liga będzie ciekawsza” chyba nie przypuszczał, że te słowa przejdą na stałe do futbolowego języka.
Wtedy „Kolejorz” zmniejszył stratę do warszawian do trzech punktów, a w efekcie na koniec sezonu wyprzedził drużynę kierowaną wówczas przez Henninga Berga. To był ostatni - jak dotychczas - tytuł Mistrza Polski klubu z Bułgarskiej. Teraz, po dobrym starcie poznaniaków i jednoczesnym zaangażowaniu legionistów w europejskie puchary związanym ze stratą dystansu w lidze, wiele osób już zaczęło koronować „Lokomotywę” z Poznań. Ta jednak w piątek „wykoleiła” się niespodziewanie w Białymstoku. Liga znów miała stać się ciekawsza. Jeszcze ciekawsza niż wtedy. Przecież już teraz można pokusić się o stwierdzenie, że tym razem wcale nie będzie to walka tylko tych dwóch klubów. Lechia Gdańsk, Śląsk Wrocław i Raków Częstochowa też zamierzają wrzucić swoje trzy grosze do ligowego garnuszka. Co najmniej trzy. Na wyścig tylko dwóch koni wcale mi to nie wygląda.
Po zwycięstwie Jagielloni nad Lechem, tym razem w Warszawie zaczęto zacierać ręce mimo, że każde spotkanie z Rakowem to wyzwanie dla każdego przeciwnika. Nikt sobie nie dopisywał punktów przed meczem choć zapas dwóch domowych zaległych spotkań z Bruk Betem i Zagłębiem Lubin powodował tu takie myślenie, że dystans już został zmniejszony do trzech oczek, choć przecież i te mecze najpierw trzeba wygrać i wpisywanie ich wcześniej do dorobku to dość ryzykowna sprawa. To wygrana z Rakowem miała jednak być jednak pierwszym istotnym krokiem do odrabiania strat. I Legia mogła/powinna to zrobić. A jednak schodziła z boiska pokonana.
ZOBACZ TAKŻE: Dlaczego Legia nie została Sheriffem?
Częstochowianie zagrali najgorszy ze wszystkich swoich ostatnich meczów z Legią, a mimo to odnieśli pierwszy ligowy sukces z tym przeciwnikiem za kadencji Marka Papszuna. Nie byli w stanie tak zdominować rywala jak w pierwszej połowie spotkania o Superpuchar. Zmienili strategię na grę bardziej wycofaną, bez mocnego wysokiego pressingu, z którego słyną. Nie stworzyli żadnej stuprocentowej sytuacji, a zdobyli trzy gole. Legia miała trzy „setki”, a trafiła tylko raz, po fantastycznym uderzeniu z ostrego kąta Mahira Emreliego. Niewielu piłkarzy zdecydowałoby się w ogóle na taką decyzję jaka urodziła się w głowie napastnika z Azerbejdżanu. Inna sprawa, że piłkarz urodzony w Baku nie bardzo miał inną możliwość na rozwiązanie tej akcji. W polu karnym Rakowa znajdowała się wtedy zaledwie jedna biała koszulka. Mówiąc wprost – nie miał do kogo podać…
I to był największy problem Legii podczas tego wieczoru. Ustawienie 1-4-5-1 zagęściło środek pola, ale pod nieobecność Luquinhasa drużynie brakowało typowej dziesiątki, która mogłaby obsługiwać ruchliwego napastnika. Skrzydłowi w postaci Lirima Kastratiego, który imponuje jedynie szybkością i Kacpra Skibickiego, którego czeka jeszcze wiele pracy w kontekście tzw. rozumienia gry, nie byli w stanie obsłużyć nawet jednym podaniem azerskiego snajpera. Josue, Andre Martins i Bartosz Slisz to profile „8” i „6”, ten pierwszy wypracował kontaktowego gola Igorowi Charatinowi, ale jednak grał przez długi czas zbyt statycznie i „dostojnie”. W drużynie brakowało kogoś takiego jak Ivy Lopes z Rakowie, który brał piłkę i robił z nią – i rywalami – co chciał, choć czasem jego nazbyt indywidualna gra mogła denerwować Papszuna. Robotę swoją jednak wykonał. Raków zdobywał bramki po rzucie karnym, rzucie rożnym i rzucie wolnym. Wykorzystał znów swoje walory przy stałych fragmentach gry i wzrost swoich piłkarzy gdy Vladislavs Gutkovskis strącał piłkę do Frana Tudora. Tego typu goli częstochowianie zdobyli już sporo. Wszyscy wiedzą, jak to robią, ale przeciwstawić się temu się nie da. W spotkaniu o Superpuchar padła niemal bliźniacza bramka, tyle że Tudor wykorzystał wtedy zagranie głową innego z częstochowskich „wieżowców” Andrzeja Niewulisa.
Legia straciła szansę zbliżenia się do lidera na dystans sześciu punktów. Jeżeli wygrałaby dwa zaległe wyżej wymienione spotkania mogłaby się nawet zrównać punktami z „Kolejorzem”. To wszystko jednak już tylko teoretyczne rozważania. Praktyka wygląda jednak następująco: za tydzień Lechia w Gdańsku – tuż po spotkaniu z Leicester, w którym raczej będzie się trzeba sporo nabiegać, potem przerwa na kadrę i przyjazd na Łazienkowską Lecha, wyprawa do Neapolu i wyjazd do Gliwic. Później Pogoń, na szczęście dla Legii u siebie, bo wizyty u „Portowców” budzą mało przyjemne wspomnienia. Margines na porażki pomału się kończy. Jasne, że inni też będą tracić punkty. Ale by „liga była ciekawsza” Legia nie może sobie pozwolić na kolejne porażki. W innym razie – nietypowo dla polskich zespołów – będzie mogła skupić się na… europejskich pucharach.