Iwanow: Michniewicz już wie...
„Mowa ciała” Czesława Michniewicza podczas meczu z Piastem jasno wskazywała na to, że jest pogodzony z losem. Trener Legii, zazwyczaj dość żywiołowy i przechadzający się wzdłuż linii bocznej boiska, pokrzykujący do piłkarzy i robiący notatki, tym razem nie wstawał z ławki. Beznamiętnie obserwował wydarzenia. Powieka nie drgnęła mu ani przy bramkach dla Piasta, ani kontaktowym golu dla jego – jeszcze – drużyny. Doskonale wiedział, że w poniedziałek może nie poprowadzić już zespołu.
Cztery z rzędu przegrane w Ekstraklasie nie utrzymałyby przy „życiu” żadnego szkoleniowca mistrzów Polski, nawet gdyby był nim Stanisław Czerczesow czy… Jose Mourinho. „Dokładka” w postaci 0:3 w Neapolu też zdjęła powłokę ochronną, którą nałożyła na Legię Liga Europy. Przy Łazienkowskiej powtarza się stały scenariusz, który „grany” jest tam o tej porze roku od lat. Czasem we wrześniu, czasem w październiku. Michniewicz i tak „dojechał” prawie do listopada, ale absolutnie dla żadnej ze stron nie jest to powód do dumy.
Żaden twór, także ten piłkarski, nie może funkcjonować prawidłowo, gdy wiele jego elementów jest ze sobą w konflikcie. Komunikacja na linii prezes/właściciel, dyrektor sportowy, szkoleniowiec od dawna szwankowała. Michniewicz raz po raz w inteligentny sposób „kąsał” górę, ściągając tym samym odpowiedzialność z siebie.
ZOBACZ TAKŻE: Cztery bramki w derbach Łodzi (WIDEO)
Za „jakość”, „przydatność” i czas dołączenia niektórych piłkarzy, którzy trafiali do zespołu. Klub zwlekał z przedłużeniem umowy wyciągając wnioski z lat poprzednich, dając jasny sygnał, że spodziewa się tego, co może nastąpić. Co gorsza jedność zaczęła się kruszyć także wewnątrz trenerskiego sztabu, a – co gorsza – również w drużynie. Czy Artura Boruca plecy nie bolą już za długo?
I czy nie po to wracał do Legii by grać w takich meczach jak te z Leicester, czy Napoli? Znając go, pewnie wyszedłby na plac nawet podpierając się o laskę, więc to też był jakiś sygnał, że dzieje się coś niepokojącego. Brak jakiejkolwiek reakcji na straconą bramkę na 0:1 z Lechem przy Łazienkowskiej, 1:4 w Gliwicach, z czterema piłkarzami z pola na ławce, to widok nie do zniesienia dla wszystkich „legionistów”.
Czy czegoś podobnego nie przerabiano w ubiegłym roku także w Poznaniu? Dariusz Żuraw wytrzymał jeszcze co prawda do wiosny, w Lechu wykazywano się jednak zawsze większą cierpliwością niż w stolicy, ale skończyło się przecież jedenastym miejscem na koniec sezonu i odpadnięciem w już ćwierćfinale Pucharu Polski. Przy Łazienkowskiej nikt na to nie może sobie pozwolić.
To, że zgoda buduje, a niezgoda rujnuje wiadomo od zarania dziejów, nie tylko futbolowych. Na pięknym obrazie namalowanym przez zdobyte w dobrym stylu mistrzostwo i awansie do fazy grupowej Ligi Europy szybko pojawiły się pęknięcia i rysy. I znów największy polski klub okazał się miejscem, w którym nie udało się właściwie spożytkować tego sukcesu.
Znów wszystko co zaczęto budować legło – nomen omen – w gruzach. Legię, którą również dzięki powstaniu Conference League, możemy wiosną oglądać dalej w Europie, znów czeka rekonstrukcja. Jeżeli w końcu nie nastąpi jednak jej właściwa budowa na poszczególnych szczeblach od góry do dołu i wszyscy nie zaczną ciągnąć tego wózka w jedną stronę, sytuacja może się za jakiś czas powtórzyć.
Piękny ośrodek treningowy i awans do Ligi Europy tylko na moment przykrył wszystkie problemy, które drążą ten klub od środka nie od dziś. Jak długo Warszawa czekała na takie chwile jak te ze Slavią Praga, Spartakiem Moskwa czy Leicester dobrze pamiętamy. Nie życzę nikomu, aby na następny czas chwały tego klubu znów trzeba było czekać tak długo. Albert Einstein powiedział kiedyś: „szaleństwem jest robić wciąż to samo i oczekiwać różnych rezultatów”. Ale nie trzeba być twórcą teorii względności i wybitnym naukowcem by wiedzieć, że co prawda w piłce raz na jakiś czas może się to udać. Ale będą to tylko wyjątki potwierdzające regułę.
Przejdź na Polsatsport.pl