Zwalnianie trenerów zmorą polskich klubów. Wzorem Raków i Papszun
Polski klub zatrudnia trenera i oczekuje od niego wyników, najlepiej natychmiast. Często przy angażu prezesi lub właściciele mówią o "cierpliwości" czy "braku wywierania presji", bo ten szkoleniowiec to człowiek na lata. W rzeczywistości okazuje się, że do lata...
Polska piłka nożna na tle Europy wygląda mizernie, zwłaszcza na niwie klubowej. Świadczą o tym wyniki naszych zespołów w europejskich pucharach na przestrzeni ostatnich dekad. Nie ma sensu teraz przytaczać konkretnych przykładów, ponieważ trzeba byłoby poświęcić temu co najmniej kilkanaście akapitów. Każdy wie, jak jest - jest źle. A kiedy już jakiejś drużynie udaje się coś ugrać w pucharach, wówczas przychodzi kryzys w rozgrywkach krajowych. Tzw. "pocałunek śmierci" - coś, o czym przed laty wspomniał Michał Probierz.
I zaczyna się krytyka - najpierw w stronę piłkarzy, że brakuje umiejętności, zaangażowania, kondycji. Następnie krytyka spływa również na trenera, któremu zarzuca się złe przygotowanie drużyny do wymagającego sezonu. Przychodzą kiepskie wyniki, trener jest zwalniany - często bywa ofiarą własnego sukcesu z poprzedniego sezonu. Łatwiej jest przecież pozbyć się szkoleniowca niż wymienić zawodników. Wszyscy są winni, ale nie włodarze klubów, nie prezesi i właściciele, którzy często żonglują i bawią się zarządzaniem zasobami ludzkimi, jakby grali w grę planszową.
Zobacz także: Górnik Zabrze rozstał się z Arturem Płatkiem
Skoro dany prezes/właściciel decyduje się na zatrudnienie trenera, który po jakimś czasie jest zwalniany, wówczas pracodawca też powinien być za to rozliczany - czy podjął słuszną decyzję o jego angażu. W polskiej piłce brakuje cierpliwości w budowaniu sukcesu. Prezesi chcą, aby trener niemal natychmiast osiągał świetne rezultaty, ale to tak nie działa. Niestety, włodarze klubów to często świetni biznesmeni, którzy jednak "nie czują sportu". Są świetni w tabelkach Excela, ale gdy przychodzi do boiskowej rywalizacji, nie mają zielonego pojęcia o co w tym wszystkim chodzi.
Ofiary własnego sukcesu
Ostatnio głośno zrobiło się o zwolnieniu przez Wartę Poznań Piotra Tworka, co kompletnie nie spodobało się kibicom tej drużyny. Nie brakuje komentarzy, że bez tego szkoleniowca ekipa z Wielkopolski popadłaby w pierwszoligowy marazm. Tworek to nie tylko przykład ofiary własnego sukcesu, ale również braku cierpliwości i wyrozumiałości ludzi zarządzających klubem. Wystarczy kryzys, kilka porażek i już trzeba zwalniać. Nagle okazuje się, że trener jest beznadziejny i że nie będzie w stanie wyjść z dołka. Zapominamy, że ten sam trener potrafił awansować do PKO BP Ekstraklasy z przeciętnym zespołem o niskim budżecie.
Sukces ponad miarę i rozstanie się z pracą to coś, co doświadczył w tym roku nowy trener Legii Warszawa Marek Gołębiewski. Gdy obejmował Skrę Częstochowa, nikt pod Jasną Górą nawet nie myślał, że jego zespół może walczyć o awans do Fortuna 1 Ligi. Celem było spokojne utrzymanie, które Gołębiewski zrealizował z nawiązką. Z tak dużą nawiązką, że pojawiła się okazja na... awans. Wówczas przyszły kiepskie rezultaty, więc postanowiono rozstać się z trenerem. W efekcie przyniosło to sukces, bo Skra sensacyjnie awansowała, ale trudno nie zgodzić się ze stwierdzeniem, że gdyby Gołębiewski nie spisał się ponad stan, pewnie nadal prowadziłby Skrę...
Wychodzi na to, że polskim trenerom nie opłaca się "wychylać". Innym problemem często spotykanym w Polsce jest tzw. "szatnia", czego doświadczył niedawno Czesław Michniewicz, który nie mógł opanować krnąbrnych zawodników. Ci mieli rzekomo prowadzić hulaszczy tryb życia. To z kolei miało doprowadzić do fatalnych wyników w Ekstraklasie. Zakładając, że to prawda - w szanującym się klubie tacy piłkarze byliby co najmniej zawieszeni, a trener zostałby na swoim stanowisku. Źle zaczyna się dziać, gdy jakikolwiek zawodnik staje się ważniejszy od szkoleniowca.
Raków wzorem do naśladowania
I w całym tym polskim marazmie mamy klub, który zdecydowanie odbiega od tych standardów, i co istotne - jest to zauważalne w postaci osiąganego progresu na przestrzeni ostatnich lat. Mowa o Rakowie Częstochowa, który powinien stanowić wzór do naśladowania - jak należy odpowiednio zarządzać klubem.
Ktoś powie, że łatwo jest trzymać na stanowisku trenera, który cały czas dostarcza świetnych wyników. Ale odkąd opiekunem RKS-u jest Marek Papszun, częstochowianom też zdarzały się kryzysy formy. Mało kto pamięta, że tuż po awansie Rakowa do Fortuna 1 Ligi, ekipa borykała się ze słabymi wynikami. I już wtedy nie brakowało opinii, że lada moment Papszun pożegna się z posadą. Nawet w lokalnym środowisku zaczęto sugerować, że należy pozbyć się tego trenera, kosztem Jacka Magiery, który chwilę wcześniej rozstał się z Legią.
Właściciel klubu Michał Świerczewski był jednak nieugięty i zaufał Papszunowi. Ten odpłacił mu się nie tylko wyjściem z dołka, ale kolejnym awansem - tym razem do Ekstraklasy. A co było potem, doskonale wiemy - najpiękniejszy okres w historii klubu spod Jasnej Góry. Śmiało można rzec, że w każdym innym klubie Papszun byłby już zwalniany co najmniej dwa, a może trzy razy. W Częstochowie jednak wiedzą, co to cierpliwość i wyrozumiałość. Mało tego, Papszun ma władze absolutną, ponieważ żaden piłkarz nie jest ważniejszy od niego, a w chwili kiedy tak się stanie, będzie to początek końca nie trenera, lecz zawodnika.
W środowisku polskich trenerów nie brakuje żartów, że jak zaczniesz czytać w prasie, że twój prezes darzy cię zaufaniem i możesz spokojnie pracować, bo twoja pozycja jest niezagrożona, to czas, aby zacząć pakować walizki. Niby żart, ale czy na pewno?
Przejdź na Polsatsport.pl