Urban o przyszłości srebrnej osady z Tokio: Pewien układ się wyczerpał. Potrzebne są zmiany
Jakie były kulisy srebrnego medalu polskich wioślarek, wywalczonego na Igrzyskach Olimpijskich w Tokio? O tym i o przyszłości polskiej osady wioślarskiej w wywiadzie dla Interia.pl mówił trener kobiecej wioślarskiej czwórki podwójnej.
Szkoleniowiec, który po czterech latach pracy doprowadził do medalu czwórkę podwójną w składzie: Agnieszka Kobus-Zawojska, Maria Springwald, Marta Wieliczko, Katarzyna Zilmann, opowiada o tym, że tego medalu mogło nie być. Mówi także o reakcjach na coming out Katarzyny Zilmann, trudnościach w pracy z kobietami, zmianach w medalowej osadzie, o niedocenianym w Polsce wioślarstwie.
Olgierd Kwiatkowski, Interia: W rozmowie telewizyjnej po zdobyciu srebrnego medalu olimpijskiego przez waszą osadę był pan bardzo rozemocjonowany, mówił pan bardzo wzruszony, tak jakby ten medal bardzo drogo pana kosztował.
Jakub Urban, trener kobiecej wioślarskiej czwórki podwójnej, srebrnych medalistek olimpijskich: - Już dawno doszedłem do siebie. Wtedy dałem upust emocjom, które gromadziły się we mnie przez dłuższy czas. Miałem też poczucie spełnienia i ulgi. Dziewczyny zdobyły medal mimo wszystkich trudności, które dały się mocno we znaki w drodze do Tokio.
ZOBACZ TAKŻE: Dwukrotna medalistka olimpijska zabrała głos na temat zakończenia kariery
Jakie to były trudności?
- Mnóstwo, zwłaszcza w okresie tuż przed igrzyskami. Począwszy od koronawirusa, który jeszcze w 2020 roku zaatakował prawie całą grupę przebywającą na zgrupowaniu w Portugalii, a skutki jego odczuwane były jeszcze do okresu startowego. Później pojawiły się kontuzje. Kasia Zilmann leczyła się i rehabilitowała do maja. Obawialiśmy się w końcu, kiedy zachoruje nam na Covid Agnieszka Kobus-Zawojska. Liczyliśmy tylko, żeby to nie było tuż przed startem. No i zachorowała wiosną, z początkiem okresu startowego. Wszystkie te zdarzenia wpływały na to, że atmosfera była mocno napięta. Nie pozwalało to z optymizmem patrzeć na start na igrzyskach. W pewnej chwili było tak źle, że zastanawialiśmy się, czy cokolwiek z tego wyjdzie, czy mamy jakiekolwiek szanse medalowe. Ta osada w swoim składzie wystartowała po raz pierwszy w zawodach Pucharu Świata w Lucernie - w maju. Po tym starcie stwierdziłem, że jeszcze jest co ratować, że można zdobyć medal. Potwierdził to ostatni Puchar Świata w Sabaudii, w którym dziewczyny, zdobywając brązowy medal, wróciły do czołówki światowej.
Gdyby nie te przeciwności byłoby złoto, czy Chinki były poza zasięgiem?
- Większa szansa na złoty medal była w ubiegłym roku. W 2020 roku, w porze przełożonych igrzysk w Tokio, na przejazdach testowych w Wałczu osada uzyskiwała znakomite wyniki. Była w bardzo dobrej formie. Nie gwarantuję, żeby dziewczyny zdobyły złoty medal, ale byłoby go dużo bliżej niż w tym roku.
Forma Chinek nie budzi pana podejrzeń?
- Nie. One nie pojawiły się tak nagle. Były pretendentkami do medalu na mistrzostwach świata w 2018 roku w Płowdiw. Wtedy coś nie zagrało i były czwarte, przegrywając medal w niecałą sekundę. Nasza osada wtedy wyraźnie im odjechała. W 2019 roku Chinki zdobyły mistrzostwo świata, w tym roku potwierdziły swoją formę. Nie mamy co się porównywać do Chin. Mają nieograniczony zasób ludzki i fundusze na wszystko. Może miały inaczej zorganizowane przygotowane niż my.
Mówiąc o trudnościach w przygotowaniach, co kosztowało pana tak dużo nerwów, miał pan też na myśli pewną specyfikę pracy z kobietami?
- Trzeba się takiej pracy nauczyć, trzeba ją zrozumieć. Pracując z mężczyznami wystarczy wydać polecenie i oni to robią. Z kobietami trzeba dużo rozmawiać, nawet jak się wyda polecenie, należy tłumaczyć: po co?, dlaczego? jak? Jest dużo więcej pracy organicznej dookoła treningu. Przyznaję, starałem się w tym roku z góry narzucać pewne rzeczy i nie zawsze mi to wychodziło. Często były zgrzyty z tego powodu, ale co było, to było. Mamy medal.
Bardzo pan schudł w ostatnim czasie. Ile?
- 12 kilogramów w rok.
Zrobił pan to podobno po to, aby być przykładem dla zawodniczek.
- Jestem zawsze w zasięgu ich wzroku. Chciałem więc, żeby widziały, że się ruszam, że nie siedzę gruby w fotelu i wydaję rozkazy niczym pan i władca. Chciałem się zintegrować z dziewczynami, być dla nich wzorem. Wierzę w to, że jak trener się rusza, trenuje, pokazuje wielką siłę woli, to potrafi dzięki temu swoim przykładem zarażać ludzi.
- Ale była też inna przyczyna. Chodziło mi też o komfort pracy. Zrozumiałem jak właściwa waga jest ważna podczas mistrzostw świata w Sarasocie w 2017 roku i rok później w Płowdiw. Byłem wtedy dużo większy i odczuwałem skutki miejscowego klimatu. Uznałem, że nie mogę do tego dopuścić, aby na igrzyskach w Tokio nie być fizycznie przygotowanym do startu swoich zawodników. Trener też musi być w najwyższej formie fizycznej. Nie może się chować przed słońcem, bo się źle czuje, bo ledwo wytrzymuje gorąco i wilgotność, i nie jest w stanie pracować. Musiałem przecież podejmować wiele ważnych decyzji i to natychmiast. Przy tym napięciu psychicznym, w trudnym japońskim klimacie, z kilkoma kilogramami więcej na pewno nie dałbym rady mądrze kierować tą grupą.
Jaka będzie przyszłość srebrnej osady z Tokio?
- Nie będzie już tego składu. Nie rozpatrywałbym tego w kontekście rewelacji, rewolucji czy skandalu. Od dłuższego czasu dwie dziewczyny Agnieszka (Kobus-Zawojska) i Maria (Sajdak) zapowiedziały zakończenie kariery bądź przejście na indywidualny tok przygotowań. Na razie dają sobie rok czasu na podjęcie ostatecznej decyzji, ale najbliższy sezon nie będzie ich z nami. Tak się miało stać po igrzyskach i tak się dzieje. Dziwi mnie, że niektórzy piszą, że trener-tyran spowodował, że osada się rozsypuje. Nie, to nieprawda. Wszystko było dokładnie zaplanowane. Pewien układ się wyczerpał. Nic więcej nie możemy zrobić. Potrzebne są zmiany. Potrzeba odmłodzić tę osadę.
Przejdź na Polsatsport.pl