Cezary Kowalski: Paulo Sousa napluł nam w twarz, czyli wielki piłkarski szwindel
Piłką nożną, jak wiadomo, rządzi pieniądz. Nie ma sentymentów, nie liczą się umowy, nie ma czegoś takiego jak lojalność. Idziesz tam, gdzie płacą więcej. Koniec. Zdarzają się oczywiście jakieś wyjątki, ale one potwierdzają regułę. Paulo Sousa dostał ofertę z Brazylii za jakieś 200 tysięcy dolarów miesięcznie, więc zadzwonił do prezesa PZPN Cezarego Kuleszy z informacją, ze już mu się znudziło prowadzenie reprezentacji Polski. I chce rozwiązania kontraktu za porozumieniem stron.
To nic, że kilkanaście dni wcześniej spotkał się z Kuleszą i wystudiowanym uśmieszkiem zapewniał, że dokończy swoje „dzieło”. To nic, że dzień wcześniej jego menedżer drwił z brazylijskich informacji, według których wszystko już było dogadane. Portugalczyk, ze względu na swój warsztat i kwalifikacje określany jeszcze jakiś czas temu słówkiem „top”, wypiął się na reprezentację Polski i zapowiedział, że zabiera zabawki. Trudno przypomnieć sobie większy blamaż na tym stanowisku. Dotąd jeszcze nikt aż tak nie zadrwił z czegoś co jest naszym dobrem narodowym, żeby nie powiedzieć świętością.
Zobacz także: Dyrektor PZPN zdradza kulisy decyzji Sousy
Nie wierzę, że zatrudniający go Zbigniew Boniek miał jakąś wiedzę, że Sousa jest tykającą bombą, że jest rozchwiany emocjonalnie, że potrafi być aż tak wyrachowany i łgać w żywe oczy. I że w sumie jest bardzo przeciętnym trenerem, a nie żadnym „top”. Oczywiste, że obecne wydarzenie idzie na konto byłego prezesa PZPN. Tak samo byłoby, gdyby Portugalczyk okazał się strzałem w dziesiątkę. To była pomyłka. I to najdelikatniej mówiąc.
Sousa przegrał nam z kretesem podarowane mu w prezencie mistrzostwa Europy, a później wręcz zblamował się, lekceważąc ostatni mecz z Węgrami, dzięki czemu mogliśmy być rozstawionymi w barażach. A na koniec po prostu wszystkich oszukał. Okazał się małym człowiekiem.
Niesmak po tym będzie obecny pewnie długo. Te jego wzniosłe słowa o team spirit, wierze w zwycięstwo do ostatniej chwili, nawiązania do Jana Pawła II, wszystko okazało się wyuczoną grą socjotechniczną. Bajerował nas.
Ale abstrahując od formy, braku klasy, czy też mówiąc wprost: naplucia nam w twarz… dobrze się stało, że Sousa odchodzi.
Przecież jego dni na tym stanowisku i tak były policzone. Przecież Sousa od dawna lekceważył swoje obowiązki, ewidentnie traktując sporadyczną obecność w Polsce i pracę naszą kadrą jako odskocznię do lepszego kontraktu. Niestety, także wielu dziennikarzy, moich kolegów nie chciało tego widzieć, zamiast tego egzaltując się możliwością obcowania z przybyszem z lepszego piłkarskiego świata. Paulo miał wyznaczać trendy, być odważnym, grać nowocześnie… Nie to, co przaśni trenerzy z naszego podwórka. Reporterzy czy komentatorzy chętnie oznaczali się hasztagiem „teamSousa”, podkreślając przynależność do cząstki tego oświeconego świata futbolu w Polsce.
Zagłaskiwanie Sousy nawet po czwartym miejscu w grupie na mistrzostwach Europy było działaniem patologicznym. To naiwne argumentowanie, że „trzeba dać mu czas”. No to go dostał i w tym czasie przygotował sobie grunt do ucieczki.
W ten sposób dawaliśmy Portugalczykowi przyzwolenie na lekceważenie reprezentacji Polski. Zamiast rozliczać, pytać, żądać i traktować go jak każdego innego trenera, zwłaszcza polskiego, obudziliśmy się z ręką w nocniku.
Przejdź na Polsatsport.pl