Kowalski: Wybierając trenera, prezes Kulesza powinien wrócić do "szkoły białostockiej"
Cezary Kulesza rozpoczął konsultacje z kandydatami na selekcjonera reprezentacji Polski. Nowy prezes PZPN stoi przed być może najważniejszym wyborem kadencji. Czy tego chcemy czy nie, właśnie przez pryzmat wyników drużyny narodowej oceniana jest działalność szefa związku. Trzeba dobrze wybrać. Tylko jak? Polak czy obcokrajowiec, młody czy sprawdzony, tani czy drogi?
Liczba ofert, które codziennie wpływają do Kuleszy, telefonów z podpowiedziami od zaufanych, kolegów, znajomych, zapytań pod presją ze strony menedżerów, jest ogromna.
I nie ma w tym nic dziwnego. Każdy chce przy okazji jakąś swoją pieczeń upichcić. Co ciekawe, skorzystać na takim zamieszaniu mogą także odrzuceni. Nawet jeśli polecany nie zostanie wybrany, to sam fakt, ze znalazł się "w kręgu zainteresowań" podbija stawkę przy okazji zupełnie innych negocjacji o pracę w klubie. Tak to działa na całym świecie, nie tylko u nas. Nie można się obrażać.
W całym tym zgiełku Kulesza powinien mieć grubą skórę i wybrać mądrze. Wcale nie jestem przekonany, czy musi słuchać podpowiedzi nawet czołowych reprezentantów Polski, z którymi jak przyznał, też się konsultuje. To nie oni biorą pieniądze za dobór kadr w PZPN, trener wygodny dla piłkarzy w żadnym wypadku nie oznacza sukcesu. Czasem bywa wręcz przeciwnie. Wsłuchiwanie się w tzw. głos opinii publicznej też nie zdaje egzaminu o czym w przeszłości świadczyły przykłady Janusza Wójcika czy Franciszka Smudy.
Ponowne postawienie na jakiegoś trenerskiego przeciętniaka z niezłym piłkarskim nazwiskiem, po świeżej sprawie Sousy nie gwarantuje niczego, a ryzyko, że skończy się jak z Portugalczykiem ogromne. Na obcokrajowca z górnej półki PZPN zwyczajnie nie stać, a poza tym ci którzy osiągnęli niedawno sukcesy są zajęci. Pozostaje ewentualne odgrzewanie kotletów i zatrudnienie kogoś z nazwiskiem, ale już mającego swój najlepszy czas za sobą. Znanego emeryta, który odcina kupony od dawnej sławy i mógłby sobie w Polsce doraźnie solidnie dorobić. Wygra albo przegra, a później szybko zabierze się do domu. Tylko czy o to nam chodzi?
W moim odczuciu wybór selekcjonera, mimo awaryjności całej sytuacji i konieczności wygrania dwóch barażowych meczów, nie powinien być doraźny. Trzeba postawić na kogoś, do kogo nawet jeśli nie awansuje na mundial w Katarze, wciąż będziemy mieli zaufanie i wiarę, że on tę drużynę postawi na nogi. Skorzysta z jej potencjału.
Bardzo podobały mi się dwa pierwsze wybory Zbigniewa Bońka i droga, którą były prezes PZPN w kwestii trenerów podążał zanim postawił na Sousę. Najpierw obsadził w roli selekcjonera trenera piątego w tabeli Górnika Zabrze (Adam Nawałka), a później szkoleniowca przeciętnej Wisły Płock (Jerzy Brzęczek). Były to wybory tak nieoczywiste, że potencjalne genialne. W sumie obaj wywalczyli trzy awanse na wielkie turnieje, a Nawałka dotarł do tego do ćwierćfinału mistrzostw Europy. Może byłoby coś jeszcze, ale jak wiadomo, do gry włączył się słynny Portugalczyk, a właściwie piłkarze, którzy poświęcili Brzęczka, szukając alibi dla swojej beznadziejnej gry w Lidze Narodów.
Idea Bońka była taka, aby razem z drużyną rośli nasi rodzimi trenerzy, aby wzrastała ich wartość i wspinali się oni na poziom międzynarodowy. Idealnie zagrało to w przypadku wczesnego Nawałki. Przecież ówczesny selekcjoner nawet zaczął wyglądać jak wycięty z żurnala, był przez moment naszym dobrem narodowym. W przypadku Brzęczka pomysł był dokładnie ten sam, ale kadra nie wygrywała tak efektownie jak ta wcześniejsza, momentami zęby bolały, gdy patrzyło się na jej grę, mimo wprowadzania młodych piłkarzy, nie było skoku jakościowego, dreptaliśmy w miejscu. A obraz pogarszał jeszcze smutny czas pandemii, przełożonych Euro czy też syndromu oblężonej twierdzy, jaki zaczął przejawiać w pewnym momencie Brzęczek. No i ten brak chemii z Robertem Lewandowskim, na tle konfliktu naszego asa z siostrzeńcem selekcjonera Kubą Błaszczykowskim.
Rację miał były prezes PZPN tłumacząc, że atmosfera zrobiła się ciężka. Z różnych powodów Brzęczek nie wypalił, choć zadania czyli awans na Euro i utrzymanie się w Dywizji Ligi Narodów wypełnił. Można jednak zrozumieć, że decydowało ogólne złe wrażenie.
Sam oczywisty fakt tej złej aury wokół kadry i selekcjonera nie przesądzał jednak, że linia "Zibiego" była wtedy zła. Naprawdę warto kreować swoich, czujących odpowiedzialność, skalę wyzwania i wyróżnienia jakiego dostąpili. Dać im zarabiać, pozwalać się rozwijać, stawiać na nich z myślą o polskiej piłce globalnie.
Bogate CV wcale nie musi decydujące. Jak nie masz kogoś z wielkimi sukcesami, postaw na tego kto może je osiągnąć z kadrą. Antoni Piechniczek został selekcjonerem w wieku 38 lat. Medal mistrzostw świata zdobył jako 40-latek. Wcześniej bez wielkich sukcesów pracował w takich klubach jak BKS Bielsko Biała, Odra Opole czy Ruch Chorzów. Dziś jest najwybitniejszym żyjącym polskim trenerem.
Niewielu pamięta, że w eliminacjach męczyliśmy się z NRD i w pierwszym starciu z Maltą (tylko trzy zespoły rywalizowały w grupie). Albo, że po dwóch pierwszych meczach na mundialu w Hiszpanii (0:0 z Kamerunem i Włochami), przez pierwsze 45 minut w meczu o wszystko z Peru znów nie byliśmy w stanie wbić gola. Nagle zaczęliśmy jednak grać jak z nut. Młody polski trener tego dokonał...
Niby czasy się zmieniły, piłka jest inna, ale biorąc pod uwagę cały background i dobro polskiej piłki... postawienie na polskiego selekcjonera wydaje się w tym momencie oczywistością. Może to być znów Nawałka, może być Probierz, Michniewicz, Skorża, Nowak, Stokowiec czy Papszun. Żaden z nich zejdzie poniżej pewnego poziomu, żaden nie ucieknie tak haniebnie jak Sousa. To pewne. A szansa na to, że się rozwiną i długo z nich i z reprezentacji będziemy mieli frajdę jest stosunkowo duża.
Aby nie kończyć jak Nawałka czy Brzęczek, wypadałoby tę kadrę obudować jednak naprawdę znaczącymi postaciami futbolu. Nie oddanymi żołnierzami, nie przestraszonymi potakiewiczami, ale ludźmi, którzy dawaliby selekcjonerowi realne wsparcie i nie pozwalali, aby zamykał się sam ze swoimi pomysłami (a tak było w wyżej wymienionych przypadkach). Reprezentacja Polski nie powinna być prywatnym folwarkiem dla trenera, który bierze do sztabu kumpli, z którymi najlepiej się czuje i pozwala solidnie zarobić. Wspominając dzisiaj ten międzynarodowy "gang Sousy" kręcący się po hotelu w dresach z orzełkiem i napisem "Polska", Portugalczyków, Hiszpanów czy Włochów, którzy udawali fachowców z innej planety, a po prostu byli w trakcie skoku na kasę, musimy być skłonni do refleksji.
Jak usłyszeliśmy w PZPN, zatrudnienie Polaka zawsze też wiąże się z ryzykiem. Choćby przyjęcia na pokład podczepionego pod niego menedżera, który będzie wpychać do kadry swoich zawodników, co może rodzić niezdrową atmosferę. Nawet jeśli to prawda, po prostu nie pozwólmy na to.
Kulesza, podobnie jak Boniek zresztą, lubi mieć wszystko pod kontrolą. Tak było, kiedy przez lata zarządzał Jagiellonią Białystok. Nie jest tajemnicą, że trzymał klub twardą ręką i nie było rzeczy, na którą nie miałby wpływu. U schyłku Sousy w roli prezesa PZPN, jakby nieco odpuścił. To były już trener narzucał warunki. I w sumie odszedł też na swoich. Teraz jest czas na dobry wybór, a później szybki powrót do szkoły białostockiej.
Benjamin Graham, słynny filozof praktycznego inwestowania ukuł kiedyś zasadę, która jest gwarancją sukcesu w biznesie: "Ufaj i sprawdzaj". Powinna zadziałać także w futbolu…
Przejdź na Polsatsport.pl