Wojciech Fortuna o swoim złotym skoku
- Dwa dni przed konkursem na dużej skoczni, kupiłem sobie w automacie w wiosce olimpijskiej złoty medal i napisałem na nim "mistrz olimpijski Wojciech Fortuna". Biegaczka Władzia Majerczyk podejrzała mnie i powiedziała: "Wojtek, przecież ty nie jesteś żadnym mistrzem". A ja jej na to: "Ale za dwa dni będę" - wspominał swój wielki sukces Wojciech Fortuna w rozmowie z Interią.
Dariusz Wołowski: Jest pan bohaterem jednej z największych sensacji w historii igrzysk. Mówi się o panu nawet "zawodnik jednego skoku".
Wojciech Fortuna: Zapewne pan wie, że jednym skokiem niczego się nie wygrywa. Mój skok w drugiej serii w Sapporo był oczywiście gorszy - 87,5 m, ale znacznie skrócono nam wtedy rozbieg. Po lądowaniu Szwajcara Waltera Steinera na 103. metrze, zamknąłem oczy, bo byłem pewien, że moje szanse na medal przepadły. Kiedy je otworzyłem, okazało się, że wygrałem z nim o 0,1 pkt. Niemiec Rainer Schmid stracił do mnie 0,6 pkt. Gdybym więc skoczył 87 m w drugiej serii, zostałbym pewnie bez medalu. Całe podium w tamtym konkursie było jednak sensacyjne, bo na normalnej skoczni wszystkie medale wzięli Japończycy, a ich legendarny lider Yukio Kasaya zapowiadał, że na dużej będzie tak samo. Cesarz Hirohito usiadł na trybunach, żeby oklaskiwać rodaków.
Na jakiej podstawie wierzył pan w swoją szansę?
Pięć dni wcześniej na normalnej skoczni byłem szósty, mając skoki dłuższe niż Norweg Ingolf Mork i Jiri Raszka z Czechosłowacji, którzy dostali wyższe noty. Dwa dni przed konkursem na dużej skoczni, kupiłem sobie w automacie w wiosce olimpijskiej złoty medal i napisałem na nim "mistrz olimpijski Wojciech Fortuna". Biegaczka Władzia Majerczyk podejrzała mnie i powiedziała: "Wojtek, przecież ty nie jesteś żadnym mistrzem". A ja jej na to: "Ale za dwa dni będę". Władzia opowiedziała tę anegdotę mojej żonie dziesięć lat temu. Śmialiśmy się wszyscy. Ja naprawdę byłem w formie w Sapporo w 1972 roku.
I cały czas miał pan pod górkę. Trzeba było walczyć o nominację olimpijską nie tylko na Wielkiej Krokwi, ale w gabinetach działaczy. To umacnia legendę Fortuny.
Towarzysz, który rządził wtedy w PZN, nie przepadał za mną. Zaczęło się od tego, że w knajpie spotkał mojego ojca, który pochwalił się, że ma syna skoczka. "Jak się nazywa? - zapytał towarzysz. "Wojtek Fortuna" - powiedział tata. "To on na razie tylko skacze, ale skoczkiem jeszcze nie jest" - usłyszał. Ojciec był krewki. Skoczył gościowi do gardła i przydusił do baru. Miałem przez to przechlapane, choć wygrałem kwalifikację olimpijską. Towarzysz powiedział mi, że nie mam rutyny i w Sapporo się pogubię. Wtedy mój trener Janusz Fortecki powiedział "Jeśli Fortuna nie jedzie, ja też nie". To była wielka odwaga. Trener zaryzykował pracę, swoją przyszłość, dla 19-latka. Tego złotego medalu bez Forteckiego by nie było. To między innymi jemu biłem brawo po lądowaniu na 111. metrze Okurayamy.
Przejdź na Polsatsport.pl