Czy w skokach czeka nas teraz czarna dziura?

Zimowe
Czy w skokach czeka nas teraz czarna dziura?
Fot. PAP
Czy doczekamy się jeszcze takich obrazków? Polska drużyna na podium mistrzostw świata w Oberstdorfie w 2020 roku

Po pierwsze – choć Noriaki Kasai skakał w PŚ mając aż 47 lat, skoki to nie jest zwykle sport dla starych ludzi. Kamil Stoch (35 lat), Piotr Żyła (35 lat) i Dawid Kubacki (32 lata) będą mieli o sukcesy coraz trudniej i powoli zbliżają się do końca karier. Po drugie – mimo niedawnej „Małyszomanii” i wielkiej popularności skoków w Polsce, ich następców, niestety, nie widać. Po trzecie – Michal Doleżal to solidny trener, ale tylko uczeń przy profesorze Stefanie Horngacherze.

Mimo brązowego medalu olimpijskiego Dawida Kubackiego, zdobytego trochę niespodziewanie i szczęśliwie, przy błysku geniuszu w trudnym momencie – był to najsłabszy od lat sezon w wykonaniu polskich skoczków narciarskich. Zaryzykuję czarnowidztwo i chciałbym się mylić – w najbliższych latach każdy kolejny sezon może być gorszy od tego 2021/2022.

 

W kultowym „Vabanku” Juliusza Machulskiego bankier Gustaw Kramer przyjeżdża na pogrzeb słynnego kasiarza Henryka Kwinty i wypowiada nostalgicznym tonem słynne, symboliczne słowa: „Skończyła się pewna epoka”. W przypadku Stocha, Żyły i Kubackiego być może jeszcze nadużyciem byłoby definitywne stwierdzenie, że skończyła się pewna epoka, ale na pewno ta piękna epoka w polskich skokach powoli, nieubłaganie się kończy.

 

I w Pekinie w zasadzie mieliśmy już taki narciarski „Vabank” – ostatni już chyba skok po olimpijski medal naszych kasiarzy na nartach. Rozpruli sejf, ale już tylko z brązem, a nie złotem, i jak Kwinto z Duńczykiem – wycofują się powoli z zawodu. Czas na młodych „Szopenfeldziarzy” – tylko czy takich znajdziemy jak filmowi bracia Moks i Nuta?

 

Sfingowany pogrzeb Kwinty i Żyły?

 

Owszem, Kubacki potrafił jeszcze raz pokazać, że jest nieobliczalny i zdobył medal, na który chyba nikt nie liczył, łącznie z nim. Owszem, Stoch w piękny sposób po wielu słabych konkursach Pucharu Świata odbudował swoją formę, zrobił nagły zryw i pokazał się w Pekinie z bardzo dobrej strony, a do medalu na dużej skoczni zabrakło trochę szczęścia i tego, by Karl Geiger nie skakał w płaszczu Batmana. To czwarte miejsce tuż za podium i łzy Mistrza zapamiętamy może nawet bardziej niż jego złote medale olimpijskie.

 

Co prawda u Machulskiego pogrzeb Kwinty był sfingowany i słynny kasiarz znów wystąpił później w roli zwycięzcy, ale czy możemy tu szukać analogii do polskich skoków i wierzyć, że igrzyska w Pekinie nie były jeszcze sportowym pogrzebem Stocha, Żyły i Kubackiego, ale małym kamuflażem? To odrodzenie Stocha na igrzyska jakąś iskierkę nadziei daje, zwłaszcza, że Kamil nie złożył deklaracji o ostatnich igrzyskach, nie wspominał o zakończeniu kariery. Powiedział, że ma jeszcze sezon do dokończenia, na razie o tym nie myśli i przyjdzie czas na decyzje. Wygląda na to, że chce jeszcze trochę poskakać, jeśli zdrowie pozwoli.

 

ZOBACZ TAKŻE: Pekin 2022: Próbka B Kamiły Walijewej nie została jeszcze zbadana

 

Przeciwnie Piotr Żyła. Od razu po konkursie zadeklarował na Instagramie: „I to by było na tyle. Aliwederczi Olimpiks. Nigdy więcej”. Później jeszcze w swoim niepowtarzalnym kabaretowym stylu dodał w rozmowach z dziennikarzami: „Ja już na igrzyska nie przyjadę. To są durne zawody. Dramat, igrzyska mnie rozbiły. W Pucharze Świata coś się dzieje, a nie kompletna nuda na igrzyskach. Palce mnie bolą od grania na gitarze. Mogę sobie jechać na zawody PŚ, ale nie na igrzyska. Idę się napić. Tyle mi zostało. Nie będę tęsknił za igrzyskami i nie mam zamiaru na nie przyjechać. Nie wiem, czy coś mi się po drodze odmieni, ale na razie zdecydowanie nie”.

 

Nie każdy jest jak Noriaki Kasai

 

Za cztery lata zimowe igrzyska wrócą poniekąd do macierzy, czyli do Cortiny d’Ampezzo, gdzie odbyły się w 1956 roku (w 2026 roku Cortina zorganizuje je wspólnie z Mediolanem). Miałem okazję dwa tygodnie temu spacerować kilka godzin urokliwymi uliczkami Cortiny d’Ampezzo. To we Włoszech kultowy, trochę snobistyczny kurort, ale czuć tam ducha czasu, historię, tradycję. Nie tylko skoki. Akurat rozgrywano bieg narciarski z Toblach-Dobbiaco do Cortiny na dystansie około 30 km, w którym wystartowało kilka tysięcy osób, zawodowców i amatorów, kobiet i mężczyzn. Wspaniały widok na tle zapierających dech w piersiach szczytów Dolomitów, wpisanych na światową listę dziedzictwa UNESCO. Piękne miejsce dla naszych trzech muszkieterów na zakończenie wspaniałych karier.

 

Żyle pewnie po drodze się jeszcze z trzy razy odmieni z tymi igrzyskami. Tak czy inaczej, o sukcesy nie tylko w 2026 roku, ale w każdym zbliżającym się sezonie, będzie Polakom coraz trudniej. To nie jest zwykle sport dla starych ludzi. Co prawda Japończyk Noriaki Kasai miał 41 lat, gdy zdobywał olimpijskie medale, a 47 lat, gdy startował jeszcze w zawodach Pucharu Świata, ale to jest raczej wyjątek potwierdzający regułę. Zdarzali się zawodnicy odnoszący sukcesy w zaawansowanym wieku, ale po 35 roku życia, bardzo rzadko.

Raczej są to już takie bardziej starty symboliczne, historyczne, jak choćby 40-letniego Simona Ammanna w Pekinie. Dla Szwajcara, czterokrotnego mistrza olimpijskiego, były to już siódme igrzyska! Bardziej Harry Potter skoczni już kierował się ku olimpijskiej idei barona de Coubertina, że liczy się udział, a nie wynik. W 2026 roku Stoch i Żyła będą mieli po 39 lat, a Kubacki 36. Czy mogą w tym wieku zdobyć medal olimpijski? Legendarny dziennikarz sportowy Maciej Biega, zwykł w takich sytuacjach mawiać: „To też może się zdarzyć”.

 

Kamil osiągnął więcej, Adam był lepszy

 

Kamil Stoch już swoje w życiu zrobił, już się naskakał. Czy będzie mu się chciało jeszcze narażać stare kości, sfatygowane stawy? On już przeszedł do historii skoków, zapisał w niej jedną z najpiękniejszych kart, jest jednym z najlepszych skoczków wszech czasów na świecie. Trzy złote medale olimpijskie indywidualnie i brąz z drużyną; sześć medali mistrzostw świata (dwa złote, srebrny i trzy brązowe) w skokach i trzy w lotach; dwie Kryształowe Kule za triumf w Pucharze Świata i trzy razy wygrany Turniej Czterech Skoczni. Czy trzeba coś dodawać? Może to, że jest inteligentnym, sympatycznym, skromnym człowiekiem, co wśród wielkich gwiazd sportu wcale nie jest normą.

 

Nawet Adam Małysz nie może w pełni równać się z osiągnięciami Stocha. Co prawda Małysz aż cztery razy triumfował w Pucharze Świata i cztery razy był mistrzem świata, ale w jego kolekcji brakuje tego najważniejszego krążka, który pewnie do dziś śni mu się po nocach – złotego medalu olimpijskiego (ma go Wojciech Fortuna, po najsłynniejszym locie w historii polskich skoków w 1972 roku w Sapporo). Tego złotego krążka, który zawsze sprzątał mu sprzed nosa Simon Ammann. Nawet w najwspanialszych latach kariery Orła z Wisły.

 

Gdybym jednak miał wskazać, kto jest polskim skoczkiem narciarskim wszech czasów, bez wątpienia odpowiedziałbym: Adam Małysz. Kamil jest zawodnikiem wybitnym, utalentowanym, ale jest w nim trochę coś z takiego znakomitego rzemieślnika, diamencika sprawnie wyszlifowanego przez trenerów, który przez lata potrafił zwyciężać, potrafił przygotować formę na najważniejsze zawody. Małysz był jednak fenomenem, skakał genialnie, momentami jak natchniony. Porywał tłumy, respekt przed nim, szacunek do niego – mieli jego najwięksi rywale, najwybitniejsi skoczkowie.

 

Małysz przebijał Lewandowskiego

 

Poza tym nic i nikt nie może równać się w Polsce popularnością z Małyszem. Nie tylko Stoch. Nawet Robert Lewandowski, mimo że jest wybierany najlepszym piłkarzem na świecie w plebiscycie FIFA, mimo że futbol jest w Polsce i na świecie najpopularniejszą dyscypliną. Może dlatego, że „Lewy” nigdy nie odniósł sukcesów z reprezentacją Polski, a bez tego trudno porwać rodaków, skraść ich serca.

 

„Małyszomania” to było coś niezwykłego, fenomen. Te tłumy w Zakopanem i przed Wielką Krokwią. Co tydzień miliony przed telewizorami, nawet babcie i teściowe, które wcześniej zupełnie nie interesowały się sportem, patrzyły jak zahipnotyzowane na skoki Małysza. I te polsko-niemieckie klasyki – pojedynki Małysza z Martinem Schmidtem i Svenem Hannawaldem. Były w przenośni niemal jak kolejna bitwa pod Grunwaldem, albo druga wojna światowa.

 

I jeszcze jedna ważna sprawa. Za tymi sukcesami Adama stał polski tercet: trener Apoloniusz Tajner, fizjolog Jerzy Żółądź (to chyba on w największym stopniu wskrzesił Małysza) i psycholog Jan Blecharz. Polski team, który górował nad resztą świata (choć później polskiej kadrze i Małyszowi pomagali Heinz Kuttin, czy Hannu Lepistoe), później sukcesję przejął jeszcze na pewien czas Łukasz Kruczek. Radziliśmy sobie wtedy bez Horngacherów i Doleżalów. Dziś trochę trudno to sobie wyobrazić.

 

100 lat czekania na kolejnego Stocha?

 

To były piękne dni, wspaniałe sukcesy. Możemy jednak się obawiać, że w najbliższych latach, gdy odejdą, albo obniżą loty Stoch, Żyła i Kubacki, polskie skoki mogą wpaść w wielką czarną dziurę. Następców mistrzów bowiem nie widać. W poprzednim sezonie błysnął Andrzej Stękała, ale kłopoty zdrowotne sprawiły, że szybko zgasł. W tym sezonie, także na igrzyskach w Pekinie, kilka razy dobrze pokazał się Paweł Wąsek. Ale to wszystko nie są prognostyki na wygrywanie zawodów Pucharu Świata, na zdobywanie medali igrzysk olimpijskich i mistrzostw świata.

 

Paradoksalnie, gdy karierę kończył Małysz, wydawało się, że na drugiego skoczka tej klasy, który będzie odnosił tak wielkie sukcesy, możemy poczekać z 50 albo 100 lat, albo już nigdy do końca świata się go nie doczekać. I nagle, nieoczekiwanie, jakby z marszu, pałeczkę w sztafecie narciarskich mistrzów skoczni przejął po Małyszu Stoch. Czy teraz może czekać nas podobna pozytywna konsternacja i tak jak Stoch po Małyszu, to po Stochu szybko narodzi się kolejny wielki polski mistrz?

 

Wykluczyć tego nie można, bo skoki to specyficzna dyscyplina, w której nagle ktoś potrafi odpalić, tak jak nagle nawet świetni zawodnicy potrafią zgubić formę i nie do końca oni i trenerzy wiedzą dlaczego. Ale jak pisała nasza noblistka Wisława Szymborska: „Nic dwa razy się nie zdarza, z tej przyczyny, zrodziliśmy się bez wprawy i pomrzemy bez rutyny”. I chyba trudno będzie to, by zrodził nam się drugi Stoch, tak jak zrodził się w osobie Kamila drugi Małysz.

 

Nie wrócić wehikułem czasu w lata 80

 

Byliśmy przez lata przez polskich skoczków rozpieszczani jako kibice. Obawiam się, że wkrótce będę miał taką podróż wehikułem czasu do lat dzieciństwa. Wtedy, na początku lat 80-tych, zakładałem narty Polsportu, budowałem na górce przy domu dwumetrową skocznię i byłem w wyobraźni Koglerem, Neuperem, Weissflogiem, Nykaenenem, a później Szwedem Bokloewem, który wprowadził styl V.

 

Przed telewizorem wielką radością było, gdy Piotr Fijas, albo Stanisław Bobak wskoczyli do dziesiątki w konkursie PŚ czy w MŚ, a jak już od święta stanęli na podium, to była euforia. Później było jeszcze gorzej, cieszyłem się, gdy Janusz Malik czy Jan Kowal znaleźli się w najlepszej trzydziestce i wygrali chociażby z Kanadyjczykami Horstem Bulauem i Stevem Collinsem (dobrze, że był Eddy Orzeł Edwards, to nie można było zająć ostatniego miejsca). Oby w najbliższych lat nie było deja vu.

 

Zdławiona „Małyszomania”

 

Niestety, nie mamy dziś w Polsce efektu „Małyszomanii”, nie została ona odpowiednio wykorzystana. Stoch, Żyła i Kubacki to nie są jeszcze „dzieci Małysza”. Gdy Adam zaczął odnosić największe sukcesy, oni mieli już około 15 lat i od kilku lat skakali na nartach. Na pewno Orzeł z Wisły był dla nich później idolem, inspiracją, wzorem, ale nie dla niego poszli pierwszy raz na skocznię jako szkraby.

 

Największe efekty „Małyszomanii” powinniśmy mieć właśnie teraz – 15-20 lat po największych sukcesach Adama. A niestety za plecami Stocha, Żyły i Kubackiego jest, jeśli nie pustka, to przynajmniej mało optymistyczna sytuacja. To dziwne tym bardziej, że za „Małyszomanią” poszło w Polsce budowanie skoczni dla dzieci i młodzieży.

 

Co więcej, został wprowadzony przez PZN narodowy program rozwoju skoków narciarskich pod hasłem „Szukamy następców Mistrza”, sponsorowany przez firmę Lotos. W tym sezonie rozpoczęła się już XVIII edycja Lotos Cup, którego ambasadorem był Stoch. Na początku ten program bardzo dobrze zagrał. Kamil jako młodzik brał udział z powodzeniem w zawodach Lotos Cup, więc w pewnym stopniu jest dzieckiem tego programu. W Lotos Cup zwyciężali też Dawid Kubacki, Klemens Murańka, Aleksander Zniszczoł, bracia Maciej i Jakub Kotowie oraz kilku innych późniejszych kadrowiczów.

 

Dlaczego więc nie ma za bardzo kolejnych Stochów i następców Mistrza? Miejmy nadzieję, że wkrótce będą, ale widzę tu pewną analogię do piłki nożnej. Od dekady, na bazie sukcesów i popularności Lewandowskiego, namnożyło się akademii piłkarskich, coraz więcej dzieciaków trenuje w klubach. Nie wystarczy jednak zbudować boiska, orliki, dać sprzęt, zapisać dzieciaki do klubu, posłać tam młodych trenerów, byśmy mieli super piłkarzy, znakomicie wyszkolonych technicznie, mądrych taktycznie, przygotowanych odpowiednio pod względem cech motorycznych.

 

Brakuje jakości szkolenia

 

Nie wystarczy też zbudować skocznie i dać chłopakom narty i pod opieką instruktorów wysłać na zawody. Zarówno w piłce nożnej jak i w skokach, oprócz boisk i skoczni oraz sprzętu, potrzebni są przede wszystkim dobrzy, utalentowani, odpowiednio wykwalifikowani trenerzy. Kluczową sprawą jest jakość szkolenia. I tu mamy ogromne rezerwy, zarówno w futbolu, jak i w skokach narciarskich. Jakość szkolenia straszliwie kuleje.

 

Mam syna, który od kilku lat trenuje piłkę nożną w klubie pod Warszawą i widzę jak to wygląda w klubach w stolicy i okolicach. Jest masa, nie ma za bardzo jakości. Zdarzają się dobrzy trenerzy, ale rzadko. Są słabo opłacani i często zmieniają zawód, czy wyjeżdżają za granicę. Powstają w Polsce filie szkółek piłkarskich wielkich klubów. Syn poszedł kiedyś na dwa treningi próbne w Escoli Varsovia, szkółce Barcelony. Na pierwszym wszystko super, dobrze wypadł, gdy była normalna gierka i proste ćwiczenia.

 

Na drugim robili tego samego dnia to samo, co ich rówieśnicy w Barcelonie. Dużo taktyki, szybkie zagrywanie piłki na boisku w gąszczu w kilku 3-4 osobowych zespołach, które mogą zaatakować tylko wyznaczoną ekipę, atak i rozgrywanie piłki muszą być w odpowiednich sektorach boiska, zawodnicy przechodzą w trakcie ćwiczenia do innego zespołu. Syn był zagubiony, bo robił to po raz pierwszy. Sam nie bardzo podążałem, choć trenowałem przez kilka lat w trampkarzach i juniorach Legii, a później grałem w IV lidze w rezerwach Polonii, obejrzałem przez ponad 40 lat tysiące meczów jako kibic i dziennikarz. W większości polskich klubów takich ćwiczeń się nie prowadzi. I to później widać na boisku, gdy Polska gra z Hiszpanią, albo Legia z Realem.

 

W skokach jest o fachowców jeszcze trudniej, bo jednak dużo mniejsza jest w Polsce liczba osób zajmujących się skokami narciarskimi w porównaniu z futbolem, ta dyscyplina ma też ograniczenia jeśli chodzi o region kraju, głównie są to góry i południe Polski. I też pewnie przydałoby nam się kilku Horngacherów, najlepiej z kilkoma asystentami, którzy podnieśliby tę jakość szkolenia, stworzyli dobry program i zajęli się naszymi talentami.

 

Młodych mistrzów było wielu

 

Bo przecież zdolnych skoczków było wielu, ale sam talent to za mało. Klimek Murańka jako cudowne 10-letnie dziecko fruwał na Wielkiej Krokwi ponad 135 metrów. Mateusz Rutkowski i Jakub Wolny zostali mistrzami świata juniorów, a Maciej Kot, Aleksander Zniszczoł i Murańka wicemistrzami świata. Później tych sukcesów nie udało się przekuć na zwycięstwa wśród seniorów, ci chłopcy nie zostali odpowiednio poprowadzeni. I to chyba w dużej mierze jest problem braku odpowiedniej liczby dobrych trenerów. Podobnie jest wśród kobiet. Dużo dziewczyn zaczęło trenować skoki, a efektów nie widać. W Pekinie nasze panie wypadły bardzo słabo, trener Łukasz Kruczek nie potrafi zrobić postępu z kadrą, wręcz jest regres.

 

Pół żartem, pół serio, przy tym zaawansowanym wieku liderów naszej kadry i przy mizernym zapleczu, wkrótce możemy zlecieć poza pierwszą ósemkę drużyn w dyscyplinie, którą uprawia się na poważnie w… ośmiu krajach na krzyż. I mam wrażenie, że ten kryzys przyszedłby wcześniej, gdyby w Polsce nie pojawił się tak znakomity fachowiec jak Stefan Horngacher.

 

Co prawda Stoch zdobył dwa tytuły mistrza olimpijskiego w Soczi pod opieką Łukasza Kruczka, ale można odnieść wrażenie, że więcej było w tym zasługi naturalnego talentu Kamila niż wartości dodanej od trenera, bo inni nasi zawodnicy wtedy nie robili postępów i nie odnosili większych sukcesów. Z reprezentacją Włoch i polską kadrą kobiet też Kruczkowi za dobrze nie poszło.

 

Horngacher tworzy metamorfozy

 

Horngacher nie tylko potrafił przedłużyć czas sukcesów Stocha i doprowadzić go do złotego medalu olimpijskiego w Pjongczangu i wygrania wszystkich konkursów Turnieju Czterech Skoczni w jednej edycji, ale też stworzył polską drużynę, która sięgnęła po brązowy medal olimpijski (pierwszy raz Polska wygrała też drużynowo zawody PŚ), a rok wcześniej po mistrzostwo świata, wygraliśmy po raz pierwszy Puchar Narodów.

 

Horngacher był też jedynym trenerem, który potrafił wykorzystać w pełni możliwości Kubackiego i Żyły. Właściwie dokonał z nimi cudów. Ten drugi miał swoje przywary, słynna pozycja „fajeczka i garbik” i żaden z trenerów nie potrafił tego zmienić. Austriakowi się udało. Za jego kadencji Żyła zdobył dwa brązowe medale MŚ, złoty w drużynie, był drugi w Turnieju Czterech Skoczni. Choć swój największy sukces, mistrzostwo świata w 2021 roku w Oberstdorfie, odniósł już pod opieką Doleżala, to trudno nie dostrzec, że była to w dużym stopniu konsekwencja efektywnej pracy z Horngacherem.

 

Austriak potrafił też przełamać Kubackiego, który ma możliwości ogromne. Gdy jest w formie, trafi na swój dzień, to chyba nikt na świecie nie jest w stanie skoczyć tak daleko jak on. Jednak Dawid najczęściej pokazywał to na treningach, albo w Letniej Grand Prix. Dopiero Horngacher sprawił, że Kubacki został w 2019 roku indywidualnym mistrzem świata, a rok później, już z Doleżalem, poszedł za ciosem i wygrał Turniej Czterech Skoczni.

 

Doleżal odejdzie po sezonie?

 

Nie sposób przecenić tego, co dla polskich skoków zrobił Horngacher i jak znakomitym on jest trenerem. Michal Doleżal to solidny szkoleniowiec, zaliczył z naszą kadrą spore sukcesy w poprzednim sezonie, ale to jednak tylko uczeń profesora Horngachera. Sporo się od Austriaka nauczył, gdy był jego asystentem w polskiej kadrze. Początkowo sam radził sobie nieźle, ale widać było, że drużyna jest jeszcze nakręcona i ustawiona przez Horngachera. W tym sezonie było już znacznie gorzej, zapewne nie tylko z winy Doleżala, ale także dlatego, że zawodnicy są coraz starsi. Choć na pewno nastroje poprawił brązowy medal olimpijski Kubackiego i trochę zatarł złe wrażenie, podobnie jak dobry występ Stocha w drugim konkursie w Pekinie.

 

Dyrektor sportowy PZN Adam Małysz zapewnił po konkursie drużynowym w Pekinie, w którym Polska wypadła słabo, zajmując szóste miejsce, że Doleżal na pewno pozostanie trenerem Biało-Czerwonych do końca tego sezonu. Kontrakt Czecha kończy się 30 kwietnia tego roku i wiele wskazuje na to, że nie zostanie przedłużony.

 

Najlepiej jakby do nas wrócił Horngacher, ale to chyba jest mało realne, mimo że z kadrą Niemiec nie poszło mu na igrzyskach w Pekinie zbyt dobrze. Stefan, gdy pracował w naszym kraju, stał się fanem polskich komedii, a jego ulubioną była – „Jak rozpętałem II wojnę światową”. Miał nawet swojego kanoniera Dolasa w reprezentacji, bo przecież Piotr Żyła – najlepszy aktor wśród sportowców - zostanie zapamiętany, jak Marian Kociniak, z wielu humorystycznych scen i wypowiedzi. Podczas igrzysk olimpijskich w Pjongczangu dał się nawet nakłonić polskim dziennikarzom do tego, by wypowiedzieć arcytrudne nazwisko „Brzęczyszczykiewicz”, które pojawia się w tym filmie. I zrobił to niemal perfekcyjnie.

 

Był Wąs, został nam tylko Wąsek

 

W pewnym momencie Horngacher trochę za bardzo wziął sobie do serca tytuł komedii i rozpętał nam pierwszą światową wojnę sprzętową. Zablokował nowinki w butach Polaków (Małysz wcześniej doprowadził do dyskwalifikacji Eisenbichlera), w Pekinie wystawił Geigera w kombinezonie a’la spadochron, w wyniku czego Stoch być może stracił brązowy medal. Po konkursie drużynowym jednak Kamil i Stefan padli sobie w objęcia i chyba animozje zostały zażegnane.

 

Komentator Eurosportu Igor Błachut podczas konkursu drużynowego w Pekinie trawestował piosenkę Krzysztofa Krawczyka: „To co dał nam wiatr, niespodzianie zabrał los”. W tym loteryjnym konkursie wiatr niewiele nam dał, tylko po razie Stoch i Wąsek pofrunęli daleko, los sprowadził nas na ziemię, podobnie jak Norwegów. Więcej dał Austriakom, Słoweńcom i Niemcom, którzy podzielili medale.

 

Trzymając się jednak muzyki i motywów z wiatrem, to chcielibyśmy by przyszłość polskich skoków rysowała się w rytm piosenki Maanamu: „Czekam na wiatr, co rozgoni, ciemne skłębione zasłony…”. I oby ten wiatr wiał pod narty, a nie w plecy naszych skoczków. Bo przecież jeszcze kilka lat temu symbolem polskich skoków był wielki słynny „Wąs”, a teraz pozostał nam, jako nadzieja na najbliższe sezony, tylko mały, skromny Wąsek.

Robert Zieliński/Polsat Sport
Przejdź na Polsatsport.pl

PolsatSport.pl w wersji na telefony z systemem Android i iOS!

Najnowsze informacje i wiadomości na bieżąco, gdziekolwiek jesteś.

Przeczytaj koniecznie