Iwanow: Trwa angielskie panowanie w Europie

Iwanow: Trwa angielskie panowanie w Europie
Fot. PAP
Liverpool wywiózł z Mediolanu zwycięstwo i dwubramkowy zapas przed rewanżem

Finał Champions League w maju ubiegłego roku w Porto? Chelsea – Manchester City. Finał 2020 w Madrycie? Też sprawa wewnątrz-angielska: Liverpool grał z Tottenham Hotspur. Tylko pandemiczny sezon z turniejem Final 8 w Lizbonie, gdzie od ¼ finałów nie rozgrywano rewanżów, a cała „zabawa” toczyła się na neutralnym gruncie, wyłamuje się poza ten schemat. Choć pewnie to także specyfika tamtego roku spowodowała, że możemy użyć określenia, że był to jednak wyjątek potwierdzający regułę.

Latem angielska piłka była o włos od wygrania mistrzostw Europy. Zabrakło tylko chłodniejszej głowy w konkursie rzutów karnych z Italią. Albo lepszych decyzji w wyznaczaniu ich strzelców. W klubowej wersji Anglia ciągle ma się dobrze. Bardzo dobrze. Jest najlepsza na Starym Kontynencie. Ten sezon może to tylko potwierdzić.

 

Początek zmagań w fazie pucharowej Ligi Mistrzów to może jeszcze nie powód by już rozdzielać wyśniony łup, po który sięgnie ktoś po finale w St.Petersburgu, ale kluby Premier League zrobiły piorunujące wrażenie. Wygrana Manchesteru City w Lizbonie ze Sportingiem w stosunku 5-0 pokazuje, że Pep Guardiola skończył z eksperymentami, które gubiły go już w tych rozgrywkach wielokrotnie i będzie szedł „po swoje”, by spełnić marzenie. Swoje i arabskich szejków. Ale nawet tak efektowne zwycięstwo nie robi takiego wrażenia, jak wynik Liverpoolu w Mediolanie. 2-0 na Giuseppe Meazza z Interem, w meczu, w którym „The Reds” mieli bardzo trudną przeprawę, to wynik kapitalny. Pokazujący, jak wygrywa się tak nieprzyjemne boje.

 

ZOBACZ TAKŻE: Liga Mistrzów: Skrót meczu Inter Mediolan - Liverpool FC (WIDEO)

 

Zwycięstwo na terenie mistrza Włoch zawsze ma znaczenie. Nawet dla takiego giganta jak Liverpool, który przecież odgrywa w ostatnich latach znaczącą rolę w Champions League. „Nerra-Azzuri” nie mogli ostatnio wyjść nawet z grupy, choć wszystko mieli w swoich rękach na ostatniej prostej pierwszej fazy rozgrywek. To jednak zespół zbudowany na solidnych podstawach i niełatwy do złamania, mimo niedzielnej porażki derbowej.  

 

Ale to angielska piłka klubowa przez nieograniczone możliwości finansowe wyciąga także z tej ligi najbardziej smakowite kąski, czego najlepszym przykładem jest nie tylko Romelu Lukaku, który właśnie z Interu przeniósł się do Chelsea, ale też powrót na angielską ziemię jej króla strzelców Cristiano Ronaldo, który poczuł, że to jednak w Manchesterze United może w Europie osiągnąć więcej niż Juventusie Turyn. Przypomnijmy, że także największy skarb Liverpoolu, Mohamed Salah trafił na Anfield przez Romę.

 

Ale siłą „The Reds” nie są tylko największe gwiazdy, ale także ci, którzy występują na drugim planie. I środowa wizyta w Mediolanie była tego najlepszym potwierdzeniem.

 

Fabinho, przez godzinę pobytu na boisku, zawsze był tam gdzie być powinien. Gdzie była piłka i rywal przy niej. Ibrahim Konate u boku Virgila Van Dijka wykonywał swoje zadania więcej niż solidnie, a jego zachowanie przy bramce Salaha, kiedy umiejętnie zszedł mu z drogi, pomogło także w ofensywie. Roberto Firmino, którego niektórzy spisywali już na straty, uważając, że transfery Diogo Joty i Luisa Diaza pomału wskażą mu drogę z napisem „exit”, wszedł w przerwie by pomóc w ataku. I zrobił to otwierając wynik spotkania, idealnie uderzając piłkę głową.  Jordan Henderson i Naby Keita posprzątali w środku pola, gdy tylko zostali wezwani przez Kloppa i przestali grzać ławkę. Liverpool cierpiał w tym meczu przez wiele minut, a jednak wyjechał z Lombardii z dwubramkowym zapasem. Szacunek.

 

Nie chce mi się wierzyć, by za tydzień Chelsea nie poradziła sobie z Lille. Szczęście sprzyja lepszym – i bogatym – bo przyjemniejszego przeciwnika wylosowanego z pierwszego miejsca w grupie nie można sobie było wymarzyć. „The Blues” mogli trafić na Bayern albo Real Madryt, a wpadli na dziesiąty, w tej chwili, zespół ligi francuskiej. Zagadką jest tylko Manchester United. Ale pierwszy mecz grają w Madrycie. Mając w zanadrzu rewanż na Old Trafford, może mieć to olbrzymie znaczenie. Poza tym również forma Atletico jest w tym sezonie dość chwiejna. Więc trudno powiedzieć, by to „Los Colchoneros” byli w tej parze faworytem.

 

Cztery angielskie zespoły w ćwierćfinale? To jest naprawdę możliwe. A wtedy powtórka z lat 2021 i 2019 jawi się jako bardzo realne zdarzenie. Zresztą: jeden angielski finał na rosyjskiej ziemi już mieliśmy, tyle, że w Moskwie, w 2008 roku. Sir Alex Ferguson sięgnął po wówczas po swój ostatni europejski laur, pokonując po karnych Chelsea, mimo, że „pudło” dla United zaliczył Cristiano Ronaldo, jedyny z grających ciągle bohaterów tego wieczoru w stolicy Rosji. I choć nie chce mi się wierzyć, że historia zatoczy koło i CR7 znów dotknie Pucharu Europy, to jestem pewien, że co najmniej jeden angielski zespół zagra w wielkim finale. Co najmniej. Bo jeżeli będą to dwa, też nie będę specjalnie zdziwiony.

Polsat Sport
Przejdź na Polsatsport.pl

PolsatSport.pl w wersji na telefony z systemem Android i iOS!

Najnowsze informacje i wiadomości na bieżąco, gdziekolwiek jesteś.

Przeczytaj koniecznie