Czy Polskę czeka 30 lat bez olimpijskiego, zimowego medalu?
Po złotym skoku Wojciecha Fortuny w Sapporo w 1972 roku przyszło 30 lat chudych i kolejny medal zimowych igrzysk zdobyliśmy dopiero w erze Adama Małysza, w 2002 roku w Salt Lake City. Ostatnio było 20 lat tłustych, ale brąz Dawida Kubackiego w Pekinie to może być łabędzi śpiew. Czy na kolejny medal znów poczekamy z trzy dekady? Widać jednak małe światełko w tunelu. Wszystko zależy od tego, jak ten czas wykorzystają – rząd, ministerstwo sportu, związki, kluby oraz samorządy lokalne.
Fortuna już nam nie sprzyja. Fakty są takie. Podczas zimowych igrzysk olimpijskich Pekin 2022 Polska zdobyła jeden brązowy medal - Dawid Kubacki na normalnej skoczni. Co prawda - zdaniem Słoweńców – nawet ten jeden medal niezasłużenie, bo Peter Prevc dostał zbyt niskie noty za styl w stosunku do Polaka, ale to możemy sobie darować – medalistów się nie sądzi. Z liczbami się nie polemizuje. Zajęliśmy w klasyfikacji medalowej 27. miejsce, wspólnie z Łotwą i Estonią. Jeszcze tylko Litwy zabrakło i mielibyśmy piękny nadbałtycki postradziecki triumwirat.
Za Nową Zelandią, ale przed Nigerią
Przed nami były takie zimowe potęgi jak Australia i Nowa Zelandia, a także Węgry i Białoruś. Szczęśliwie udało się o jeden krążek ograć Jamajkę i Nigerię, kraje ze średnią temperaturą w ciągu roku około 30 stopni C, gdzie lód i śnieg znikają szybciej niż pracownikom budżetówki pieniądze po wypłacie, a większość mieszkańców widziała go tylko na filmach i w zamrażarce.
Zatrważające są liczby, gdy porównamy ten jeden polski medal do innych nacji. Norwegia 37 medali, Niemcy 27, Holandia 17, malutka Słowenia, która jest prawdziwym sportowym fenomenem - 7, nawet Węgrzy uzbierali trzy krążki. W przypadku Słowenii mówimy o około dwumilionowym kraju, z liczbą mieszkańców na poziomie Warszawy, a Polska to przecież wielki, 40-milionowy kraj, gdzie – mimo zmian klimatycznych – śnieg jednak ciągle pada i nawet lód da się zamrozić.
Koniec snów o potędze
W poprzednich zimowych igrzyskach w 2018 roku w Pjongczangu pod względem liczby medali było trochę lepiej. Niewiele lepiej, ale zawsze jednak lepiej, jak zwykł mawiać do Kilera komisarz Ryba. Dwa medale – złoty i brązowy. Wszystko też rozstrzygnęło się na skoczni narciarskiej. Kamil Stoch był o cztery lata młodszy, zdobył złoty medal indywidualnie i brązowy z drużyną.
W Salt Lake City (2002) i Turynie (2006) też zdobyliśmy po dwa medale. Igrzyska w Vancouver (2010) i Soczi (2014) były najlepsze w historii, polscy sportowcy przywieźli z nich po 6 krążków. Mogliśmy nawet przez moment czuć się – z przymrużeniem oka - zimową potęgą, ale tylko niczym Grenlandia, Arktyka i Antarktyda, a nie Norwegia.
W Pekinie Stoch już nie dał rady. Co prawda, po słabym sezonie w Pucharze Świata, na igrzyskach odrodził się jak Feniks z popiołów (podobnie jak Kubacki), ale wystarczyło to tylko do czwartego miejsca na dużej skoczni. Medal był blisko. Dosłownie o krok. A ściśle mówiąc o rozszerzony krok w spodniach Niemca Karla Geigera, który w śmierdzących okolicznościach wskoczył na najniższy stopień podium.
Postęp w porównaniu z Pjongczangiem
Są małe kłamstwa, duże kłamstwa i statystyki. Co prawda pod względem medali były to dla Polski najgorsze igrzyska w XXI wieku, ale z tych statystyk wynika jeden optymistyczny prognostyk (w dalszej części artykułu będą już raczej czarne wizje i szklanka będzie częściej do połowy pusta niż do połowy pełna). Mianowicie to, że medale medalami, ale jeśli chodzi o zajęte przez polskich sportowców miejsca od pierwszego do ósmego, to jest postęp w stosunku do poprzednich igrzysk w Pjongczangu.
Wówczas nasi do ósemki wskakiwali osiem razy, a w Pekinie już trzynaście razy. Wśród tych sportowców, którzy zajęli miejsca od 4 do 8 jest nie tylko staruszek Stoch, ale także kilku młodszych perspektywicznych sportowców, którzy za cztery lata w Cortina d’Ampezzo i Mediolanie realnie mogą powalczyć o olimpijskie podium. Jeśli się oczywiście rozwiną, a nie zaliczą regres jak w ostatnich latach polskie skoczkinie narciarskie pod batutą Łukasza Kruczka.
I tu znów powraca nasz znany w ostatnich dziesięcioleciach pech olimpijski, dotyczący zarówno igrzysk letnich jak i zimowych. W lecie to Polak albo wypadł z kajaka do wody, albo spadł z konia na mur (chyba, że wcześniej koń nie przeszedł kontroli weterynaryjnej, jak w Tokio Banderas Pawła Spisaka), albo nie wiedział, że o punkt przegrywa w boksie i unikał walki. Tym razem w zimie już tak kabaretowo nie było, raczej tragicznie, jak w przypadku Natalii Maliszewskiej w short-tracku.
Zezowate szczęście na łyżwach
Co prawda po jej upadku na 1000 m i poślizgach panczenistek możemy znów sobie żartować, że zupa była za słona, a lód za śliski (dla innych, dobrych zawodników, nie był), z kolei dla naszych snowboardzistów śnieg za mokry, bo też wypadli z trasy gdzieś w okolicach ćwierćfinału. Jednak wcześniej nikomu nie było do śmiechu, gdy Maliszewska na zmianę dostawała pozytywne i negatywne wyniki testów na covid i w efekcie nie wystartowała w swojej koronnej konkurencji – wyścigu na 500 m, w której jest wicemistrzynią świata. Nic dziwnego, że podczas igrzysk była rozbita emocjonalnie i fizycznie, trudno jej było o efektywne starty.
Mimo braku medali, polskich bohaterów te igrzyska też wykreowały i Biało-Czerwoni łapią się do różnych kategorii naj, naj, naj. Panczenistę Piotra Michalskiego śmiało można uznać nie tylko za najlepszego obok Kubackiego i Stocha zawodnika naszej ekipy, ale też za największego pechowca igrzysk w Pekinie spośród wszystkich nacji. W biegu na 1000 m zajął czwarte miejsce, a do brązowego medalu zabrakło mu zaledwie 0,08 sekundy. Jeszcze bliżej medalu był na 500 m, gdzie zajął co prawda piąte miejsce, ale do podium brakowało mu tylko 0,03 s.
Tak – trzy setne sekundy. Koński włos, mgnienie powieki. Bogusław Kobiela w filmach „Zezowate szczęście” i „Obywatel Piszczyk” to jest przy Michalskim życiowy mega farciarz. Gdyby Michalski miał z dwa centymetry dłuższe płozy, to może ten medal by był, albo nawet dwa. I 3500 zł emerytury olimpijskiej co miesiąc po zakończeniu kariery i ukończeniu 35 roku życia.
Michalski podbił serca kibiców
A tak na poważnie to tego Michalskiego trzeba mocno docenić. To jest facet, który dobrze się przygotował, zrobił dla Polski dobre wyniki, mogliśmy być dumni i z wypiekami na twarzy oglądać jego starty. A przede wszystkim możemy mieć nadzieję, że cztery lata w końcu przywiezie on nam z Italii olimpijski medal.
To w końcu jest mistrz Europy w wyścigu na 500 m z Heerneveen. W 2026 roku będzie miał 32 lata. Najmłodszy już nie będzie, ale to idealny moment i ostatnia szansa, by pójść w ślady Zbigniewa Bródki (ogłosił po Pekinie zakończenie kariery) i sprzątnąć Holendrom sprzed nosa złoty, albo choć brązowy, medal olimpijski.
Niewiele brakowało, a w Pekinie byłby… sukces
Pech Maliszewskiej, Michalskiego i Stocha, ta seria czwartych i piątych miejsc o centymetry, czy setne sekundy za podium, najdobitniej pokazują jak przewrotny jest sport. Jak blisko jest z nieba do piekła. To wszystko potrafi być kruche jak lód na jeziorze po odwilży. Niewiele bowiem tak naprawdę brakowało, abyśmy zamiast z poczuciem niedosytu i rozczarowania, wracali z Pekinu szczęśliwi i uznali występ Polaków za sukces i niemal czuli się potęgą w sportach zimowych.
Wystarczyło żeby ten Michalski miał te płozy dwa centymetry dłuższe i nie zabrakłoby mu kilku setnych sekundy do dwóch medali, a wiatr nie poniósłby Geigera w spadochronie, to mielibyśmy w Pekinie nie jeden medal, ale cztery. A gdyby nie te koronawirusowe zawirowania Maliszewskiej, to może nawet pięć.
I byłyby to wtedy jedne z najlepszych zimowych igrzysk dla Polski w historii. A przecież i w jednym i drugim przypadku stan polskich sportów zimowych byłby taki sam, tylko odbiór skrajnie różny. No, ale jak ktoś ma pecha, to nawet na pustyni buty przemoczy. To pokazuje jak cienka jest ta czerwona linia, granica między sukcesem, a klęską na igrzyskach, czy ogólnie w sporcie.
Niektóre dyscypliny istnieją w Polsce tylko teoretycznie
Kiedyś karierę zrobiło zdanie jednego z polityków, że polskie państwo istnieje tylko teoretycznie. Nasze sporty zimowe jako całość też niestety istnieją, przez słabość niektórych dyscyplin, tylko teoretycznie. Bowiem spośród 23 polskich medali w historii zimowych igrzysk, aż 21 zdobyliśmy w ledwie trzech dyscyplinach – skokach narciarskich (10), biegach narciarskich (5, ale tylko jedna zawodniczka je wywalczyła) oraz łyżwiarstwie szybkim (6).
Dwa pozostałe krążki dorzucili – biatlonista Tomasz Sikora i nasz pierwszy medalista zimowych igrzysk Franciszek Gąsienica Groń w kombinacji norweskiej w 1956 roku w Cortina d’Ampezzo (historia zatoczy koło, bo po 70 latach igrzyska znów wrócą w Dolomity do Cortiny). Reszta dyscyplin zimowych od dziesięcioleci leży w Polsce na łopatkach.
Dość powiedzieć, że ponad połowę polskich medali zimowych igrzysk olimpijskich zdobyły… trzy osoby. Tak, trójka naszych sportowców ma więcej medali niż wszyscy pozostali, którzy przez dziesiątki lat reprezentowali Polskę na igrzyskach! Justyna Kowalczyk, Adam Małysz i Kamil Stoch wywalczyli 12 medali z 23 zdobytych w całej historii przez polskich sportowców (a Stoch dorzucił do tego jeszcze krążek z drużyną skoczków). Trudno oprzeć się wrażeniu, że te wyniki wynikają z wybitnych talentów kilku jednostek, a nie systemu.
Cieszyli się z… 30 miejsca
Kilka postaw naszych zawodników w Pekinie mogło irytować. Zawodniczka, która upadła w połowie dystansu i mówi, że gdyby nie to, zdobyłaby medal (choć nikt jej do tego nie typował), wzbudza lekkie zażenowanie. Potrafię jeszcze zrozumieć, że Justyna Kowalczyk chwali Izabelę Marcisz za 16. miejsce w biegu na 15 km, choć też mi to trochę zgrzyta, ale jednak to był jej olimpijski debiut, dziewczyna ma 22 lata, wróciła do treningu po ciężkim wypadku, przyszłość i progres przed nią. Jeśli jednak nasi sportowcy, którzy zajęli 30-40 miejsce mówią, że są z siebie zadowoleni, to coś tu nie gra. Przecież – wbrew baronowi de Coubertin - nie o udział teraz chodzi, ale o wynik.
Z polskimi biegami narciarskimi to jest jak z jakąś kometą, która szybko przeleciała nad Ziemią, rozbłysła niesamowicie, narobiła szumu, ale zniknęła bezpowrotnie i ślad po niej zaginął. W naszych biegach taką kometą była oczywiście Justyna Kowalczyk. I jak ona zniknęła, to w zasadzie od kilku lat ślad po naszych biegach narciarskich zaginął. Dyscyplina… opierała się na jednej zawodniczce.
Słodko-gorzki sezon w skokach
Najwięcej słów, także krytycznych, paradoksalnie poświęciliśmy tym, którzy uratowali honor Polski na igrzyskach – czyli skoczkom. Cieszy to, że wyszli z dołka, że Kubacki potrafił zdobyć medal olimpijski, a Stoch pokazać w Pekinie, że stary mistrz ciągle potrafi być groźny, mimo słabszego sezonu. Martwi jednak to, że Stoch i Żyła mają już 35 lat i za cztery lata w Cortina d’Ampezzo i Mediolanie raczej już nie wystąpią. Żyła już to zapowiedział, Stoch zwleka z decyzją i wypowiedziami co do dalszej kariery.
Kubacki podczas igrzysk 2026 będzie miał 36 lat i też trudno na to patrzeć z przesadnym optymizmem. A ich następców nie widać. Jeden Paweł Wąsek wiosny nie czyni, poza tym to na razie zawodnik trzeciej dziesiątki PŚ i nie jest jakimś początkującym juniorem, który może robić ogromne postępy, ale ma 23 lata. W jego wieku wielu dobrych skoczków miało już na koncie złote medale olimpijskie i mistrzostw świata, wygrany Turniej Czterech Skoczni i Kryształową Kulę. To kiedy on zamierza zacząć odnosić pierwsze poważne sukcesy – po trzydziestce? No chyba, że jego kariera rozwinie się jak ta Dawida Kubackiego, który też bardzo późno zaczął wygrywać.
Dogonić choćby małą Słowenię
Póki co, bije nas ta dwumilionowa Słowenia niemal na wszystkich frontach. Tyle, że w takiej Słowenii mają obiekty, trenerów i system. Stąd ich sukcesy w wielu dyscyplinach, nie tylko w zimowych, a zwłaszcza w sportach zespołowych.
Holendrzy mają swoją szkołę łyżwiarstwa szybkiego, Norwegowie biegów narciarskich, Niemcy są dobrzy prawie we wszystkim, ale szczególnie przyłożyli się ostatnio do saneczkarstwa, skeletonu i bobslejów, zdobywając w Pekinie w tych dyscyplinach ponad 50 procent swoich wszystkich medali. Przez kilka ładnych lat wydawało się, że polską specjalnością mogą stać się skoki, że będzie powtarzalność wyników, że jest system wyławiania talentów i szkolenia. Dziś można mieć pewne wątpliwości.
Zmiana pokoleniowa zmiecie nas w przepaść?
Generalnie kończy nam się pewna epoka. Nie ma już Justyny Kowalczyk i Adama Małysza, po Pekinie zakończył karierę Zbigniew Bródka, za chwilę czeka to Stocha, Żyłę i Kubackiego. Nastąpi wymiana pokoleniowa. Oby nie sprawiła, że na kolejny medal olimpijski będziemy czekać tak długo, jak po sensacyjnym triumfie Wojciecha Fortuny w Sapporo w 1972 roku. Niefortunnie się to później potoczyło do tego stopnia, że przyszło nie siedem, ale 30 lat chudych i kolejny medal zdobył dopiero Adam Małysz w 2002 roku w Salt Lake City.
Wydawało się, że po tych 30 latach chudych, będzie 30 lat tłustych, bo od 2002 roku seryjnie zdobywaliśmy medale na zimowych igrzyskach. Na razie jest 20 lat z medalami, ale do trzydziestki będzie trudno dociągnąć, bo po tym jednym brązie w Pekinie widać, że raczej mamy tendencję spadkową niż zwyżkową.
Panczeniści dają nadzieję
Widać jednak pojedyncze iskierki nadziei, małe światełko w tunelu przyszłości. To właśnie tych kilka miejsc w pierwszej ósemce w Pekinie, blisko podium, zawodników, którzy powinni za cztery lata w Cortinie i Mediolanie być jeszcze lepsi. To także dobra postawa w ostatnich dziesięciu latach polskich łyżwiarzy szybkich oraz nowoczesny tor łyżwiarski w Tomaszowie Mazowieckim, gdzie liczniej niż w poprzednich dekadach trenują nasi panczeniści. Czekamy na następców Bródki, Michalskiego, czy naszych medalistek olimpijskich w drużynie z igrzysk w Vancouver i Soczi.
Aby jednak ci najzdolniejsi mogli do tego Tomaszowa na łyżwach dojechać i szkolić się centralnie, to najpierw muszą gdzieś złapać podstawy, ćwiczyć we własnym regionie, blisko domu. Potrzebna jest duża liczba małych torów, trenerów-nauczycieli, którzy rozpoczną pierwsze łyżwiarskie kroki z dziećmi. Trudno o wielkie sukcesy z młodzieżą z jednego miasta i okolic.
A może byśmy tak najmilszy, wpadli na dzień do Tomaszowa
Drugi profesjonalny zadaszony tor dla panczenistów jest teraz budowany w Zakopanem, jest więc nadzieja, że z tymi panczenami na kolejne igrzyska… nie zostaniemy na lodzie. Zwłaszcza, że nasi juniorzy w łyżwiarstwie szybkim odnoszą ostatnio spore międzynarodowe sukcesy i na igrzyskach 2026, czy 2030, możemy mieć tego efekty.
Wygląda na to, że w kontekście zimowych igrzysk, polscy sportowcy powinni nucić sobie - jako motto przewodnie - słowa pięknego wiersza Juliana Tuwima, w mistrzowski sposób zaśpiewane przez Ewę Demarczyk: „A może byśmy tak najmilszy, wpadli na dzień do Tomaszowa, może tam jeszcze zmierzchem złotym, ta sama cisza trwa wrześniowa…”. Bowiem polska zimowa kuźnia talentów to nie tylko Tomaszów Mazowiecki dla panczenistów, ale również od pewnego czasu Tomaszów Lubelski.
Szukając drugiej Justyny Kowalczyk
W Tomaszowie Lubelskim powstała szkoła sportowa specjalizująca się w biegach narciarskich, a wokół miasteczka trasy, by tę dyscyplinę sportu uprawiać. Funkcjonuje też w Polsce program „Bieg na igrzyska”, którego zadaniem jest znalezienie następczyń i następców Justyny Kowalczyk, tak jak w skokach narciarskich mamy cykl zawodów Lotos Cup, pod hasłem „Szukamy następców Mistrza”, w których startowali Stoch, Kubacki, czy Murańka.
Młodzież z Tomaszowa Lubelskiego często te zawody biegowe dla dzieci wygrywała. Wśród nich była Monika Skinder, która w Pekinie w duecie z Izabelą Marcisz zajęła dziewiąte miejsce w sprincie drużynowym. Tyle tylko, że aby przekuć to w sport masowy i w konsekwencji medale olimpijskie, to takich tras biegowych i szkół sportowych o profilu narciarskim powinno być kilkadziesiąt, a do tego rozsądny program i dobrze wykwalifikowani trenerzy.
Wtedy z tej masy udałoby się wyłowić talenty i odnosić sukcesy. A w Polsce mamy tych tras i szkoleniowców jak na lekarstwo. Przy odrobinie dobrej woli nakłady finansowe na wytyczenie i utrzymanie takich tras nie powinny być zastraszające.
Jaka będzie ta olimpijska przyszłość polskich sportów zimowych, zależy od naszego rządu, ministerstwa sportu, związków sportowych, klubów i samorządów lokalnych. Od tego, czy znajdą się środki w budżecie na budowę nowych obiektów sportowych i tych dla zawodowców i tych dla sportu masowego, szkolnego. Czy stworzymy odpowiednie programy szkoleniowe, czy znajdą się pieniądze na zatrudnienie odpowiedniej klasy trenerów.
Wreszcie będzie gdzie jeździć na sankach
Brakuje nam ciągle tras narciarskich, całorocznych torów łyżwiarskich, nawet tych skoczni narciarskich w porównaniu do krajów skandynawskich, czy Niemiec albo Austrii, mamy zdecydowanie za mało. W to, że wychowamy wysokiej klasy narciarzy alpejskich, którzy zakręcą się w walce o olimpijskie podium, pójdą w ślady Andrzej Bachledy Curusia czy sióstr Doroty i Małgorzaty Tlałkówien - nie wierzę, przy całym szacunku i podziwie do niezłych wyników Maryny Gąsienicy-Daniel.
Najgorzej było jednak w Polsce, jeśli chodzi o warunki treningowe, z saneczkarstwem, skeletonem i bobslejami. Mimo tego Wojciech Chmielewski i Jakub Kowalewski potrafili zająć w saneczkowych dwójkach w Pekinie przyzwoite dziewiąte miejsce. Reprezentanci kraju, który nie ma nawet jednego toru saneczkowego. Tu jednak może nastąpić zwrot akcji. W programie Polsatu Sport „Studio Pekin” minister sportu i turystyki Kamil Bortniczuk zapowiedział właśnie budowę takiego toru.
- Przejmujemy obiekt w Dusznikach Zdroju jako Skarb Państwa na rzecz COS-u. I właśnie tam ma powstać tor do saneczkarstwa, bobslejów i do skeletonu. Jeżeli wszystko pójdzie zgodnie z planem, to myślę, że do następnych igrzysk taki tor w Polsce będziemy mieć – zadeklarował Bortniczuk.
Młodzież na krechę zamiast kreski
Te wszystkie inwestycje w Tomaszowach, Zakopanem, Dusznikach, to nie są działania, które wielki efekt mogą przynieść już za cztery lata w Mediolanie i Cortinie d’Ampezzo, choć na pewno w pewnym stopniu mogą. Powinniśmy to robić głównie z myślą o igrzyskach za 8, 12, czy 16 lat.
A przede wszystkim po to, by mieć zdrową, wysportowaną młodzież (i seniorów amatorów również), którą także zimą da się oderwać od laptopów, telefonów i tabletów, by pobiegała na nartach, czy pojeździła na łyżwach albo sankach. I by śmigała z Kasprowego, czy Jaworzyny po śniegu na nartach na krechę, a nie w domach czy nocnych klubach wciągała kreskę białego puchu.
Przejdź na Polsatsport.pl