Iwanow o Legii: W prostocie siła, nie czas na "fajerwerki"
Jeżeli ktoś miał inny pomysł na poniedziałkowy wieczór niż wizyta przy Łazienkowskiej w celu zobaczenia na żywo meczu Legii Warszawa ze Śląskiem Wrocław, to gratuluje dobrej decyzji. Rywalizacja, która w ostatnich latach mogła budzić olbrzymie zainteresowanie, tym razem przypominała wizytę u stomatologa, któremu skończyły się środki do znieczulenia.
A przecież, jakby na to nie patrzeć, oglądaliśmy dwa kluby, które jeszcze kilka miesięcy temu reprezentowały nasz kraj w europejskich pucharach. Mistrza Polski i czwartą ekipę poprzednich rozgrywek. Dziś oba mają zupełnie inne cele. I zmartwienia. Nie wiem, czy znajdzie się na naszym kontynencie kraj, gdzie połowa z „pucharowiczów” jest zagrożona.
Jacek Magiera (zwolniony ze Śląska w wtorek po południu) w roli trenera wrócił na Łazienkowską po raz pierwszy od czasu, gdy Dariusz Mioduski przed ponad trzema laty się z nim pożegnał. Można by rzecz, że prezes Legii zrobił to „w swoim stylu”, najpierw obiecując, że po niezłych występach w Lidze Mistrzów i w 1/16 finału Ligi Europy, mistrzostwie Polski, szkoleniowiec zachowa posadę, mimo późniejszej kompromitacji z Szerifem Tiraspol i kiepskim starcie w ekstraklasowych zmaganiach. Wczesną jesienią „Magic” otrzymał jednak wymówienie, a w stolicy zaczęła się kolejna trenerska karuzela, która od września 2017 do dziś wyrzucała z siodełka Romeo Jozaka, Deana Klafurića, Ricardo Sa Pinto, Aleksandara Vukovića, Czesława Michniewicza oraz Marka Gołębiewskiego. Przez ponad cztery lata roszada następowała … sześciokrotnie i wiele wskazuje na to, że latem klub czeka kolejna rewolucja.
Tymczasem wracający na stanowisko „Vuko”, otaczając się niemal w komplecie tymi samymi współpracownikami co przed zwolnieniem, zadbał o stabilizację. Także meczowego składu i sposobu grania. Efektem są trzy z rzędu zwycięstwa, licząc także to w Pucharze Polski i wydostanie się ze strefy spadkowej. Na jakość czy piękno w grze można się zżymać ale dziś nie o to przecież chodzi. Legia nie musi prezentować efektownego futbolu. Prezentuje dość prostą piłkę i bezpośrednie środki do zrealizowania swojego celu. Liczy się tylko i wyłącznie zdobycz punktowa.
Trzecie spotkanie z rzędu Legia rozegrała tą samą jedenastką, znów ustawioną w systemie 1-4-2-3-1. Mattias Johansson jako prawy obrońca zaliczył kolejne solidne, jak na Skandynawa przystało, spotkanie i zabezpieczył tę pozycję pewnie do końca sezonu. Niedostrzegany kompletnie przez Michniewicza Jurgen Celhaka wygryzł ze składu Patryka Sokołowskiego i wypełnia zadanie wspierania Bartosza Slisza, któremu obecność Albańczyka wyraźnie sprzyja.
Przesunięty wyżej Josue w każdym ostatnim meczu zalicza decydujące „dotknięcia” i nie ma przypadku, że Legia przegrała w tym roku tylko jeden mecz, akurat wtedy gdy Portugalczyk pauzował. Na bokach Vuković postawił na wracających do zespołu Pawła Wszołka i Macieja Rosołka, z których Michniewicz z różnych powodów rezygnował.
Odradza się Tomas Pekhart i choć nie jest to jeszcze dyspozycja z dwóch wcześniejszych sezonów, to jednak Czech swą rolę odgrywa, nie tylko w kontekście dopisywania liczb do swego konta. Może gra z nim w ataku jest łatwiejsza do „rozczytania” przez przeciwnika, bo bardziej jednowymiarowa ale i tak w tej chwili innej opcji nie ma. Król strzelców poprzedniego sezonu nie zbliży się oczywiście do ostatniego wyniku ale jego gole nabiorą podobnego znaczenia.
Legia wynurzyła się wreszcie ponad powierzchnię wody i wszyscy w Warszawie nabrali w usta odrobinę świeżego powietrza. Walka o byt oczywiście jeszcze długo nie dobiegnie końca, ale mistrz kraju nie musi już tylko patrzeć za siebie ale może też spojrzeć w kierunku nawet Jagielloni, Cracovii czy Piasta, które przecież wydają się mieć spokój w kontekście utrzymania.
Piątkowy wyjazd do Łęcznej, a potem odrabianie zaległości z Bruk Betem będą kolejnymi okazjami na ustabilizowanie pozycji w tabeli. Regularność – to w sporcie jest sprawa najistotniejsza i Legia stała się regularna – jeżeli chodzi o wyjściowy skład, strategię i dopisywanie punktów do swojego konta. Nieważne czy walczy się o najsmakowitsze kawałki ligowego tortu, czy odrzucenie miana krajowego zakalca. Legia z pewnością nie jest ostatnio zjadliwa. Ale 10 punktów w pięciu tegorocznych ligowych meczach to wynik naprawdę sycący. Takim nie może się pochwalić nawet najpoważniejszy kandydat do mistrzostwa Polski, Lech Poznań.
Przejdź na Polsatsport.pl