Triumf Villarreal, czyli dlaczego małomiasteczkowa Liga Mistrzów też jest piękna

Piłka nożna
Triumf Villarreal, czyli dlaczego małomiasteczkowa Liga Mistrzów też jest piękna
Fot. PAP
Villarreal swój pierwszy tytuł na arenie międzynarodowej zdobył w ubiegłym roku w Gdańsku, stając w finale Ligi Europy przeciw potężnemu Manchesterowi United. Fakt, że klub z budżetem pięć razy mniejszym niż Anglicy znalazł się w tym miejscu i jeszcze ten finał w dramatycznych okolicznościach, po rzutach karnych wygrał, świadczy o tym, że jeszcze nie wszystko i nie zawsze we współczesnej piłce warunkowane jest pieniędzmi.

Obraz piłkarzy Villarreal świętujących triumf w narożniku pustego stadionu Juventusu sam na sam z sześciuset szczęśliwcami z Hiszpanii, którzy załapali się na bilety do Turynu, jest już częścią historii „Żółtej łodzi podwodnej”, jak mówi się o tej ekipie. „Illa, illa, illa… Turin es amarilla” (Turyn jest żółty) – niosło się po obiekcie Juve zaraz po rewanżowym meczu 1/8 finału Ligi Mistrzów.

Hiszpanie nie rozbili włoskich potentatów, oni ich po prostu upokorzyli, bo w ten sposób trzeba odebrać ich zwycięstwo na wyjeździe 3:0 i awans do ósemki najlepszych drużyn w Europie.

 

Po triumfach drużyn z Madrytu (Atletico wygrało z United, a Real z PSG) Hiszpanie czekali na występ małomiasteczkowej zadziornej ekipy Unaia Emeryego z zespołem, którego sama nazwa jest przytłaczająca. Choć hiszpański futbol klubowy ewidentnie przechodzi jakiś kryzys i ci, którzy systematycznie oglądają La Liga widzą, że z roku na rok poziom „siada” (to także efekt mniejszych pieniędzy niż w Anglii, Niemczech czy nawet Francji), to jednak trzy ekipy w ćwierćfinale nie są dziełem przypadku.

 

Zwycięstwo w Turynie zostało systemowo wypracowane, zaplanowane punkt po puncie, łącznie z kluczowym wejściem wracającego po kontuzji asa Gerarda Moreno. Zadziałały sztuczki trenera, jego pomysł na schłodzenie atutów przeciwnika. To samo można zresztą powiedzieć o trenerze Atletico Diego Simeone w starciu z United i także Carlo Ancelottim, który poprowadził Real do wygranej z PSG.

 

ZOBACZ TAKŻE: Kamil Glik już po zabiegu. Stracił dwa zęby (ZDJĘCIA)

 

Poza nielicznymi wyjątkami (casus Ronalda Koemana w Barcelonie, ale już naprawiany przez Xaviego Hernandeza) Hiszpanie zatrudniają w swoich klubach wybitnych strategów, którzy potrafią zrobić różnice i zniwelować teoretyczne deficyty względem rywali. I to wydaje się kluczem do sukcesu drużyn z Półwyspu Iberyjskiego w obecnej kampanii (trzy drużyny do ćwierćfinału wprowadzili Anglicy, po jednej Niemcy i Portugalczycy).

 

„Będzie nas tylko 50 tysięcy (tylu ludzi żyje w Villarreal na wschodnim wybrzeżu w prowincji Castellon - przy. CK) przeciwko rywalom z miasta, które liczy blisko milion mieszkańców, ale tu nie liczby się liczą, ale coś czego nie da się policzyć” - takiego sensownego twitta, któryś z pracowników biura prasowego Villarreal wysłał tuż przed meczem.

 

Niby banał, ale jednak taka logika zadziałała nie po raz pierwszy.

 

Villarreal swój pierwszy tytuł na arenie międzynarodowej zdobył w ubiegłym roku w Gdańsku, stając w finale Ligi Europy przeciw potężnemu Manchesterowi United. Fakt, że klub z budżetem pięć razy mniejszym niż Anglicy znalazł się w tym miejscu i jeszcze ten finał w dramatycznych okolicznościach, po rzutach karnych wygrał, świadczy o tym, że jeszcze nie wszystko i nie zawsze we współczesnej piłce warunkowane jest pieniędzmi. To jeden z być może ostatnich powiewów romantycznej piłki nożnej. Gracze z prowincji Castellon włożyli stopę w drzwi coraz bardziej zamykającej się piłkarskiej Europy i nadal trzymają je w pozycji uchylonej.

 

To rodzinny klub, który przez lata budowany jest sposobem. Nie ma żadnego wielkiego sponsora strategicznego. Rozsądne wykorzystywane są tu pieniądze z praw telewizyjnych, a klub zbiera i odbudowuje niechciane często gdzie indziej wyblakłe gwiazdy. Ale do tego Villarreal kreuje (także do reprezentacji Hiszpanii) i sprzedaje. Od czasu do czasu jest sobie w stanie pozwolić na jakieś szaleństwo transferowe i zatrudnić choćby takiego gracza jak Gerard Moreno wydając na niego rekordowe 20 mln euro (przed kontuzją był najskuteczniejszym hiszpańskim zawodnikiem w La Liga) czy ostatnio za identyczne pieniądze Holendra Arnauta Groenevelda.

 

Dzięki zarządzaniu przez wyważonego na polu biznesowym, a jednocześnie fanatycznie związanego z klubem od 1997 roku Fernando Roiga (właściciel koncernu ceramicznego Pamesa, posiada też 9 procent sieci hipermarketów Mercadona prowadzonych przez jego brata Juana), budżet ratującego honoru hiszpańskiej piłki podmiotu plasuje się na siódmej pozycji w Hiszpanii. Dokładnie zresztą na takiej skończyli rozgrywki w La Liga w ubiegłym sezonie i też na siódmym miejscu znajdują się obecnie. Czyli jest skromnie w ujęciu ogólnoeuropejskim, ale na pewno nie biednie.

 

Roig nigdy nie szastał pieniędzmi, ale jednak wielkie nazwiska z różnych powodów do Villarreal przyciągał, choćby znajdujących się w różnych momentach swoich karier Diego Forlana, Martina Palermo, Roberta Piresa czy Juana Romana Riquelme. Zespół nieobciążony presją kibiców (na skromny stadion El Madrigal, a dziś La Ceramica przychodzą spokojni mieszkańcy okolic, głównie emeryci), grał widowiskowo i skutecznie.

 

Zaledwie trzy lata po awansie do Primera Division w sezonie 2003/2004 drużyna zagrała w półfinale Pucharu UEFA (przegrała z lokalnym potentatem Valencią), a następnie omal nie wbiła się do finału Ligi Mistrzów (Jens Lehmann z Arsenalu obronił rzut karny Riquelme w 90 minucie rewanżowego spotkania). Mało kto pamięta, ale Barcelona, która z Pepem Guardiolą w 2008 roku rozpoczęła swoją złotą erę i marsz po wszystko, dostała się do Ligi Mistrzów z trzeciego miejsca. Wicemistrzem był bowiem Villarreal. W 2011 roku w półfinale Ligi Europy Villarreal nie dał rady Porto, a w 2016 Liverpoolowi. Ciągle coś stawało na przeszkodzie, aby wbić się do finału. Można wspomnieć także prestiżowe rozgrywki Copa del Rey, w których w 2015 roku właśnie na tym etapie drogę po trofeum zamknęła Barcelona.

 

Aby to zmienić i zwieńczyć swoje prawie ćwierćwiecze w klubie (w tym czasie wicemistrzostwo Hiszpanii i piętnaście startów w europejskich rozgrywkach) Roig sięgnął po człowieka, który najlepiej zna Ligę Europy, czyli Unaia Emeryego. Bask trzykrotnie wygrywał te rozgrywki z Sevillą, a trzy lata temu był w finale z Arsenalem. „Mr Europa” od początku szedł ze swoją drużyną w Europie jak burza, wygrywając grupę z Maccabi Tel Aviv, Sivassporem, Karabachem, a następnie eliminując ekipy, które wypadły z Ligi Mistrzów – Salzburg i Dinamo Kijów oraz Dinamo Zagrzeb. I wreszcie najsilniejszego rywala, dając pokaz możliwości w półfinale z Arsenalem.

 

Ekipa Emeryego nie przegrała ani jednego meczu w poprzedniej edycji LE i została drugim zespołem w historii Ligi Europy, który sięgnęła po to trofeum bez przegranej (wcześniej uczyniła to Chelsea Londyn w 2019 roku).

 

Wygrana w Gdańsku była sensacją, ale jeszcze większą jest fakt, że klub Roiga po awansie tą ścieżką do Ligi Mistrzów, nie łamiąc swojego niepowtarzalnego charakteru i niewiele zmieniając skład, wzbił się na kosmiczny pułap Champions League. Wyszedł z grupy dwukrotnie przegrywając z dobrze znanym Manchesterem United, ale po starciach 1/8 finału United już nie ma, a Villarreal wciąż jest w grze. Znowu finansowi giganci zostali z tyłu. W poprzednim sezonie za wygraną w LE klub zarobił 30 mln euro, teraz już ma zagwarantowane 50 mln. Sporo, ale czym są te pieniądze przy tych wydawanych przez potentatów? Jeden Dusan Vlahovic, który miał być taranem Juve być może nawet do finału Ligi Mistrzów kosztował 82 mln euro.

 

Villarreal zachowuje swoją tożsamość, dzięki czemu w mieście na wschodnim wybrzeżu Hiszpanii zawodnicy w dalszym ciągu będą chcieli zostawać przez długie lata (kończyć tam kariery), odrzucając oferty bogatszych. Dlaczego? Bo to jeden z nielicznych klubów liczących się w Europie, który nie jest zarządzany jak korporacja. Tu liczą się ze swoimi ludźmi, nie wyciskają ich jak cytryny i nie wyrzucają do kosza. W Villarreal słowo człowiek wciąż ma realny wymiar.

 

No i tak skonstruowany klub musi być wyrzutem sumienia dla macherów, którzy całkiem niedawno chcieli stworzyć Superligę tylko dla najbogatszych. Warto pamiętać, że wśród nich był właściciel Juventusu, czyli Andrea Agnelli...

Cezary Kowalski/Polsat Sport
Przejdź na Polsatsport.pl

PolsatSport.pl w wersji na telefony z systemem Android i iOS!

Najnowsze informacje i wiadomości na bieżąco, gdziekolwiek jesteś.

Przeczytaj koniecznie