Od kata Związku Radzieckiego do Lewego. Stadion Śląski czeka na kolejnego bohatera
29 marca Polska zagra na Stadionie Śląskim w finale baraży o mundial. Czy Robert Lewandowski pójdzie w ślady Gerarda Cieślika, Włodzimierza Lubańskiego czy Euzebiusza Smolarka i zostanie nowym bohaterem chorzowskiego kotła czarownic? Bardzo byśmy tego chcieli, bo to będzie najprawdopodobniej oznaczało, że Biało-Czerwoni jadą do Kataru. Poznajmy dotychczasowych bohaterów Śląskiego i ich historie.
Jest 1957 rok. Gerard Cieślik strzela dwie bramki drużynie Związku Radzieckiego. Wielki Brat jest na kolanach, wielki bramkarz Lew Jaszyn jest zdumiony, nazywa Cieślika „diabłem wcielonym”, a 100 tysięcy ludzi na trybunach szaleje. Wielu z nich jest pijanych nie tylko ze szczęścia. Po meczu zebrano na stadionie dwa tysiące pustych flaszek po wódce. Najważniejszy jest jednak wynik. 2:1 idzie w świat. Dzięki temu wynikowi gramy potem trzeci mecz z ZSRR na neutralnym terenie w Lipsku. Tam niestety, przegrywamy, na mistrzostwa świata w 1958 roku nie jedziemy, ale Cieślik i tamto zwycięstwo przechodzą do historii.
Kobiety w maglu rozmawiały o Cieśliku
Cieślik dzięki dwóm golom strzelonym Jaszynowi staje się celebrytą swoich czasów. Były premier RP Jerzy Buzek wspominał kiedyś, że jak zachodził do magla, to o Cieśliku rozmawiały kobiety, które nie miały wielkiego pojęcia o piłce.
Historia Cieślika, to materiał na film. Jako młody chłopak z Górnego Ślaska został wcielony do Wehrmachtu. Uciekał przed Armią Czerwoną płynąć tratwą przez Łabę. Oddał się w ręce Amerykanów, ale ci oddali go Rosjanom. Jak nic zostałby zesłany do łagru, gdyby nie Teodor Wieczorek, który osobiście interweniował u komendanta obozu.
Cieślik na początku nie grał piłką, lecz własnoręcznie uszytą szmacianką. Zrobił ją z pończoch, które zabrał mamie z szuflady. Na prawdziwą futbolówkę nie było go stać. Zawodnikiem Ruchu Chorzów stał się przez przypadek. Był chłopakiem do podawania piłek. Kiedyś trener juniorów zaprosił jego i innych, żeby weszli na boisko i wykonali rzut karny. Najlepszy miał trafić do drużyny. Tym najlepszym okazał się Cieślik.
Celował w zegar, a kibice bili się o to, kto zniesie go na rękach
Mimo piłkarskiej wielkości był skromnym człowiekiem. Grał i pracował. Po meczach wracał do domu tramwajem z kibicami. Żeby zagrać w pamiętnym spotkaniu ze Związkiem Radzieckim, musiał dostać zwolnienie z pracy. Pierwotnie nie był w ogóle przewidziany do składu. O powołaniu dowiedział się z radia. Jadł akurat kolację i wtedy usłyszał, że zagra. Nie był brany pod uwagę, bo niektórzy uważali, że jest już za stary. Miał 30 lat. Poza tym grał w test meczu kadry B z drugą drużyną ZSRR i nie strzelił karnego. Potem powiedział, że omal się nie popłakał, bo czuł, że przepadła mu szansa na wielkie spotkanie. Dodatkowe powołanie spadło mu z nieba.
Cieślik strzelając gole Jaszynowi celował w zegar za bramką. To mu pomogło. Jego trafienia nie ucieszyły ani radzieckich generałów, którzy siedzieli na trybunach, ani partyjnych bonzów z PRL-u. Piłkarz nie dostał żadnej nagrody. Najlepszą nagrodą jest jednak to, że dzięki tamtemu spotkaniu stał się legendą. Po meczu kibice bili się o to, kto zaniesie Cieślika na ramionach do szatni.
Stadion Śląski to był jego dom
Włodzimierz Lubański to drugi z wielkich bohaterów Stadionu Śląskiego. Nie tylko ze względu na reprezentację i pamiętny mecz z Anglią w 1973 roku, ale i też z powodu pucharowych spotkań rozgrywanych na tamtym obiekcie przez Górnika Zabrze. To właśnie tam Górnik pokonywał kolejnych rywali na drodze do finału Pucharu Zdobywców Pucharów w sezonie 1969/1970, a Lubański strzelał kolejne bramki. Tam także zakończył swoją reprezentacyjną karierę meczem z Czechami (1:1), w którym strzelił bramkę. Wtedy wydawało się, że to był jego 50 gol w kadrze, ale po wyliczeniach Andrzeja Gowarzewskiego wyszło na to, że to była 48 bramka.
W tamtym spotkaniu z Czechami doniosłe „Włodek, Włodek” niosło się po trybunach i było pewnie słyszane jeszcze daleko poza stadionem. – Fantastycznie, że to spotkanie odbyło się na najważniejszej dla mnie piłkarskiej arenie. Tyle niezapomnianych meczów, z Górnikiem, z reprezentacją, tyle goli. To był mój dom, mój stadion. I nawet ta nieszczęsna kontuzja tam się wydarzyła – mówił Lubański dwa lata temu w rozmowie z Faktem, wspominając 73 rok i swój kapitalny, ale i też pechowy zarazem występ z Anglią.
Mimo wrzawy słyszał trzask w kolanie
Lubański przez 54. minuty, bo tyle przebywał na boisku, toczył ostrą, męską walkę z Anglikami. Czasami się od nich odbijał, był przez nich faulowany, ale nie poddawał się. Wstawał i dalej bił się o każdą piłkę. Akcja, w której odbiera piłkę wielkiemu Bobby’emu Moore’owi i strzela gola była jedną z najważniejszych w polskim futbolu. Potem był już tylko krótki rajd na bramkę, strzał i Peter Shilton musiał wyciągać piłkę z siatki. Patrząc na karierę Lubańskiego do tego momentu, nikt nie mógł mieć wątpliwości, że na mundialu w 1974 roku mógł stać się wielką gwiazdą. Chwilę po strzeleniu gola na 2:0 doznał jednak kontuzji po starciu z Roy’em McFarlandem. Zerwał więzadła w kolanie, uszkodził łękotkę, naruszył kości. On sam wspominał kiedyś, że mimo ryku trybun słyszał trzask w kolanie. Stracił rok. Wrócił, ale już nie był tym piłkarzem, co wcześniej.
Rzucił wicemistrzów Europy na kolana
Na kolejnego bohatera Stadion Śląski czekał 26 lat. W międzyczasie dobre, czy nawet bardzo dobre mecze rozgrywali w Chorzowie Kazimierz Deyna, Zbigniew Boniek, Dariusz Dziekanowski czy Paweł Kryszałowicz, ale tak naprawdę dopiero Euzebiusz Smolarka, dzięki dwóm świetnym meczom, stanął w jednym szeregu z Cieślikiem i Lubańskim.
Kiedy patrzyliśmy na Ebiego, to widzieliśmy jego tatę Włodzimierza, który w pierwszej połowie lat 80-tych był żądłem naszej reprezentacji, specjalistą od słynnych ucieczek do narożnika boiska, gdzie potrafił dłużej przetrzymać piłkę, tańcząc wokół niej tak, że rywal nie miał jej jak sięgnąć. W najlepszym razie wybijał ją na aut i mieliśmy rzut rożny dla naszej reprezentacji. Euzebiusz był innym zawodnikiem niż tata, co nie znaczy, że gorszym. W kadrze miał swoje 5 minut właśnie na Śląskim w eliminacjach do Euro 2008.
W październiku 2006 roku Smolarek rzucił na kolana wicemistrzów Europy, drużynę Portugalii. Słynny CR7 był w jego cieniu. – Tam cały zespół był naszpikowany gwiazdami – powiedział Smolarek niedawno w rozmowie z Dziennikiem Zachodnim. – Gdyby ktoś przed pierwszym gwizdkiem powiedział, że wygramy, to wielu popukałoby się w głowę. Zwłaszcza że tamtych kwalifikacji nie zaczęliśmy w wielkim stylu. Zdominowaliśmy jednak Portugalczyków, wtedy narodziła się drużyna.
Do pewnego stopnia skopiował Lubańskiego
Dziewięć miesięcy później Smolarek z kolegami przyjechał na Śląski przypieczętować pierwszy, historyczny awans na Euro. Belg Jan Vertongen niczym Bobby Moore w 1973 roku pogubił się w obronie, nie wiedział co zrobić z piłką, więc zagrał do bramkarza, ale Smolarek tylko na to czekał. Przewidział ten ruch rywala, dopadł do piłki i zrobiło się 1:0. To była końcówka pierwszej połowy. W drugiej Smolarek dołożył drugą bramkę, strzelając podcinką. Tamten mecz ugruntował mocną pozycję Smolarka w kadrze. Był wtedy idolem wszystkich. Każdy mały chłopak chciał grać w piłkę, jak Ebi.
Smolarek mówił wtedy, że nie czuje się bohaterem, że reprezentacja Polski to monolit, gdzie każdy zawodnik odgrywa ważną rolę. Dla wielu kibiców liczył się jednak ten, co strzela bramki, a on miał po dwa trafienia w kluczowych meczach kadry, a w sumie 9 goli w całych eliminacjach. To był najlepszy okres w jego karierze.
Czekamy na...
A teraz czekamy na Lewandowskiego. Liczymy na to, że w meczu ze Szwecją Robert zrobi, co do niego należy. Pokaże, że jest jednym z najwybitniejszych obecnie piłkarzy na świecie. Wielu mówi, że klasą przebija Lubańskiego i wszystkich innych polskich zawodników. Lewandowski wygrał nam już wiele ważnych spotkań, ale mecz, który zagramy 29 marca, będzie podwójnie ważny dla Roberta. Jeśli wygramy, to da sobie być może ostatnią szansę na osiągnięcie czegoś spektakularnego z reprezentacją Polski.
Przejdź na Polsatsport.pl