Iwanow o kadrze Michniewicza: Zaczęło się coś dobrego. Nie zepsujmy tego
Przez ostatnich kilka lat powtarzałem z uporem godnym maniaka, że miarą postępu w sporcie jest pokonywanie przeciwników mocniejszych od siebie. Że tylko dzięki temu tenisiści mogą się piąć w rankingach, pięściarze sięgać po mistrzowskie pasy, a lekkoatleci marzyć o olimpijskich laurach. W futbolu jest identycznie. Musisz ograć kogoś silniejszego od siebie.
Wiedzą coś na ten temat piłkarskie reprezentacje Polski, które zdobywały medale mundiali, zarówno ta Kazimierza Górskiego jak i Antoniego Piechniczka. Przy obecnym wąskim sicie dotyczącym kwalifikacji na mistrzostwa świata ze Starego Kontynentu też trzeba było się z tym liczyć. Nawet nie zawsze do końca wierząc w wiarygodność rankingów, Szwecja, nie tylko w teorii i na papierze, jawiła się jako ekipa bardziej krzepka. Z premedytacją używam słowa „była”, a nie „jest”. Od wtorkowego wieczoru sytuacja się bowiem zmieniła.
Jak długo czekaliśmy na to, aż „Biało-Czerwoni” pokonają kogoś lepszego od siebie? Paulo Sousa nie był w stanie zdobyć kompletu punktów nawet na Węgrach. Jerzy Brzęczek zdobył dwa punkty na Włochach w Lidze Narodów, jeden na grających rezerwowym składem Portugalczykach. I to było wszystko, na co było nas stać za jego kadencji.
ZOBACZ TAKŻE: MŚ 2022: Czesław Michniewicz wytypował grupę marzeń
To i tak jednak wciąż nie zwycięstwa. Na „siłę” można dopisać sobie wygraną w Wiedniu z Austriakami, ale byłoby to lekkie „naciąganie”, bo nie dość, że nie jest to jednak – także dla nas – żadna siła w światowej piłce, to i w rankingu znajduje się niżej niż Polska. Poza tym okoliczności wygranej w Wiedniu były – umówmy się – dość szczęśliwe. Tak jak wepchnięty gol Krzysztofa Piątka.
Dlatego pewnie szukając wiktorii, która znaczyła coś więcej, musiałbym wrócić do Danii w eliminacjach do mistrzostw świata 2018 - czyli października 2016 roku. Tyle, że wtedy nie był to też tak mocny „dynamit” jak dzisiaj i tamten mecz nie miał takiego znaczenia i ciężaru gatunkowego jak wtorkowa batalia.
Poza tym wtedy Adam Nawałka dysponował zdecydowanie mocniejszym składem niż teraz Czesław Michniewicz. A jakie „lanie” dostaliśmy w rewanżu w Kopenhadze też nie da się tak łatwo zapomnieć. Nawet na tak udanym dla nas EURO 2016 w podstawowym czasie z dogrywką nikogo naprawdę mocnego nie pokonaliśmy. Trzeba by pewnie wrócić zatem do jesieni 2014 i słynnego zwycięstwami nad Niemcami. Tym bardziej trzeba docenić to, co wydarzyło się we wtorek na Śląskim. Rangę, rywala i przebieg spotkania. Przecież gdyby skończyło się trzy, cztery albo i pięć – zero dla nas też, nie byłaby to taka niemożliwa do realizacji opcja.
Wiadomo, że futbol to nie nagrody „Grammy” i oscarowa gala, tu trzeba swą dyspozycję i klasę ciągle potwierdzać. W czerwcu czeka nas Liga Narodów, a w niej m.in. Belgia i Holandia. A potem mundial gdzie też, by coś osiągnąć, trzeba będzie kogoś mocnego pokonać. Ten zespół z tym szkoleniowcem udowodnił jednak, że jest w stanie to zrobić.
Taktycznie, strategicznie ale też typowo piłkarsko, technicznie i wolicjonalnie. To nie była typowa, częsta dla nas, „obrona Częstochowy”, jedynie heroizm i walka, a to, co działo się po golu na 1:0 zasługuje na powtórki, które w okresie świątecznym normalnie oglądaliśmy z wielką przyjemnością w telewizyjnych programach z cyklu „Przeżyjmy to jeszcze raz”.
Tylko, że Boże Narodzenie jest tuż po mistrzostwach świata w Katarze. Więc teraz nie kłóćmy się, nie wyciągajmy historii i nie atakujmy się wzajemnie na różnych nośnikach. Zaczęło się – być może – wreszcie coś dobrego. Nie zepsujmy tego. Za dużo w ostatnim czasie działo się różnych dziwnych rzeczy w naszej reprezentacyjnej piłce, żeby teraz tę chorzowską wygraną i awans na mundial zmarnować, szukając złej energii i skupiając się na rzeczach, które nikomu nic dobrego z pewnością nie mogą dać.
Przejdź na Polsatsport.pl