Iwanow: Częstochowski „rekin” już się nie zatrzyma?
Co prawda ligę wygrywa się podobno zwycięstwami nad drużynami niżej notowanymi, a nie wygranymi z mocnymi przeciwnikami, ale kto wie, czy w tym roku nie czeka nas wyjątek potwierdzający regułę. O ostatecznym podziale miejsc na podium mogą zadecydować wyniki osiągnięte między „wielką trójką”.
Przy każdym scenariuszu. Nawet takim, który dziś wydaje się już mało prawdopodobny, że Lech Poznań, Pogoń Szczecin oraz Raków Częstochowa będą mieć taki sam dorobek na koniec sezonu. Jeżeli dwa pierwsze zespoły będą mieć tą samą liczbę, pierwsza lokata też przypadnie ekipie spod Jasnej Góry. I to w tej sytuacji wydaje się najbardziej sprawiedliwym rozstrzygnięciem.
W końcu to „żołnierze” Marka Papszuna zdobyli w bezpośrednich rywalizacji z „Kolejorzem” i „Portowcami” najwięcej punktów. Wygrali też niełatwe bitwy zarówno w Poznaniu jak i w Szczecinie. Pokonali przy Łazienkowskiej Legię Warszawa, w Gliwicach Piasta, także na „trudnym terenie” w Radomiu osiągnęli to, o czym piłkarze obrońców tytułu i ci prowadzeni przez Macieja Skorżę, mogli tylko pomarzyć. To wystarczająca liczba argumentów przemawiająca „za”. Ale kolejnym było też środowe, drugie 45 minut meczu w Szczecinie.
Wyprawa w Zachodniopomorskie nie była drogą usłaną różami. Chyba, że takimi, z bardzo ostrymi kolcami. Zespół musiał sobie radzić bez powołanego w marcu do reprezentacji Patryka Kuna i tego, który był tej nominacji bardzo bliski, Andrzeja Niewulisa. Z obrony wypadł też Zoran Arsenić, a zatem cała formacja znajdująca się najbliżej bramki została totalnie przebudowana.
A wiadomo, że to od niej najwięcej zależy, to jest fundament, na którym opiera się każda konstrukcja. W pierwszej połowie Raków „przeciekał” jednak nie tylko w tyłach, zarówno w środku jak i ofensywie był „poraniony”, ale reakcja z ławki była odpowiednia. Trzy korekty przeprowadzone od razu po przerwie zmieniły Raków i przeobraziły go w drapieżnika.
Ten zespół znów zaczął mieć twarz … Marka Papszuna. Trenera, który chce iść po swoje nie patrząc na ofiary, które może przynieść ta droga. Ilu trenerów zdecydowałoby się na taki manewr od razu po pierwszej części? Raczej nie ten, który prowadzi zespół, z którym „Medaliki” powalczą nie tylko o … złote medale, ale również o puchar. Większość pewnie jeszcze by czekała. Papszun nie zamierzał. Jego drużyna rzuciła się do gardła rywalowi i tylko kwestią czasu pozostawała egzekucja. To był pokaz wyrafinowanej boiskowej agresji i chęci. Nikt tak plastycznie nie pokazuje w tej lidze pasji i wiary w dążeniu do celu jak Raków. A to cechuje mistrza.
Papszun rozgrywa ten sezon jak wytrawny gracz. Najpierw umiejętnie ściągał z zawodników presję, powtarzając w mediach jak mantrę, że „walczą o udział w europejskich pucharach”, a kiedy zostało „matematycznie” to osiągnięte, choć pewne było przecież od dawna, spokojnie nasłuchiwać może nerwowego oddechu z Poznania. On nic nie musi. On może, choć oczywiście wszyscy wiemy doskonale, jaki ma zamiar.
W środę znów pokazał całej Polsce, że to on, a nie Kosta Runjajic słusznie był „pierwszym wyborem” przy Łazienkowskiej, gdzie jednak jego autorytarne rządy nie miałyby w obecnej sytuacji żadnych szans powodzenia. W maju może utrzeć nosa trenerowi, który stołeczny klimat pamięta bardzo dobrze, ale smaku mistrzostwa akurat w tym klubie nie zaznał.
Lech Poznań w teorii miał więcej argumentów by wygrać te rozgrywki. Najmocniejszą od lat kadrę, zbudowaną w jednym celu, trenera Macieja Skorżę, który ma mnóstwo doświadczeń i to także tych związanych z porażkami, z których to przecież wyciąga się najwięcej wniosków, bo to najlepsza lekcja. Wsparcie kibiców, wielkopolskiego „kotła”, który wielu już ugotował.
Problem polega jednak na tym, że już nic nie zależy od samego „Kolejorza”. Prawdopodobnie okaże się, że wyjątkowo w tym sezonie, o tytule nie zdecydują punkty regularnie zdobywane na słabszych przeciwnikach. Lech może więc tylko liczyć na to, że szczęki częstochowskiego rekina nagle przestaną zadawać bolesne rany swym przeciwnikom. Że siła ich nacisku w którymś momencie będzie lżejsza. Nie chce mi się w to jednak wierzyć. Patrząc na głód jaki widzę w oczach Papszuna, wydaje mi się, że jego armia w drodze do celu już się nie zatrzyma.
Przejdź na Polsatsport.pl