Kowalski: ŁKS ma już piękny stadion, ale ekipy na miarę Ekstraklasy brak
ŁKS po latach starań wreszcie ma obiekt, który jest godny klubu z takimi tradycjami. Jednego z najstarszych w Polsce, mistrza, zdobywcy Pucharu, wychowawcy wielu pokoleń znakomitych piłkarzy i wybitnych trenerów, którzy przez lata w Łodzi pracowali. Z wielkim Kazimierzem Górskim włącznie. Podczas piątkowej inauguracji było doniośle i kolorowo. Na pięknym obiekcie zasiadło 18 tysięcy widzów, którzy stworzyli wspaniałą atmosferę. Święto zepsuli jednak piłkarze gospodarzy.
Oto drużyna, która drugi sezon z rzędu walczy o powrót do Ekstraklasy w dniu tak uroczystym popełniła takiego „klopsa” w starciu z Chrobrym Głogów, że zrodziły się bardzo poważne wątpliwości, czy obecny ŁKS zasługuje nawet na miejsce w pierwszej szóstce Fortuna I Ligi i walkę o ESA w strefie barażowej. Najbardziej dołujący, z punktu widzenia zdumionych tłumów na nowiutkich trybunach, był ostatni kwadrans, w którym podopieczni trenera Pogorzały człapali po boisku przyglądając się rywalowi, który przez większość meczu mądrze się bronił i wybijał rywalom futbol z głowy, a następnie go po prostu skarcił.
Ekipa z Głogowa ze znacznie mniejszym budżetem, znacznie mniejszymi możliwościami i dziesięć razy mniejszym stadionem obnażyła pierwszoligowego potentata (w składzie z Hiszpanami i Brazylijczykiem). Po raz drugi zresztą, bo w Głogowie też było 1:0 dla Chrobrego. I na pięć kolejek przed końcem rozgrywek ekipa z Dolnego Śląska ma trzy punkty więcej od ŁKS.
Owszem, to jest pierwsza liga i pewnie najbardziej specyficzne rozgrywki w Polsce. Naprawdę wszystko się w nich może zdarzyć. Ale wiara, że taki ŁKS, jak w piątkowy, uroczysty wieczór może zerwać się jeszcze do lotu i awansować jest coraz mniejsza. Zwłaszcza, że najbliższe mecze to wyjazd i walka z coraz lepszą Arką w Gdyni, a następnie wielkie derby Łodzi z Widzewem.
Porównując łódzką ekipę sprzed roku, która sensacyjnie przegrała w barażowym finale z Górnikiem Łęczna, wydaje się, że ta obecna jest… słabsza. Prowadzi ją zresztą ten sam „trener ratownik”.
Mimo szlachetnej idei dyrektora sportowego Krzysztofa Przytuły, który jest od lat odpowiedzialnym za konstruowanie drużyny, aby grać efektownie w piłkę, formuła się nie sprawdza. Może nie tyle formuła, ale brak do niej odpowiedniej liczby wykonawców. W założeniu ŁKS miał grać, a nie młócić piłkę. Utrzymywać się przy niej, zbliżać się pod bramkę rywala dzięki wielu podaniom od nogi do nogi, zatrudniać piłkarzy dobrych technicznie i trenerów, którzy taki hiszpański styl gry preferują. Niedawno zwolniony Kibu Vicuna Hiszpanem zresztą jest.
Do pewnego momentu gra ŁKS może się podobać. Kombinacje w środkowej strefie boiska, z wyrastającym poziomem ponad całą ligę Pirulo bywają efektowne. Im bliżej bramki jednak, zaczynają się schody. Brakuje skutecznego napastnika, gry skrzydłami, ekipa jest przewidywalna, czytelna dla rywali. Do tego popełnia mnóstwo błędów w defensywie, przy wyprowadzaniu piłki, bo zawodnicy próbują bawić się graniem, a nie zawsze to potrafią. Wydaje się też zbyt zaawansowana wiekowo i kiepska fizycznie.
„Tutaj potrzeba więcej naszej zwykłej chłopskiej gry, a nie jakiejś Hiszpanii” – zżymał się legendarny „Ełkaesiak” Marek Chojnacki. Na pięć kolejek przed końcem rozgrywek nie ma w jego części Łodzi ani jednego ani drugiego.
Przejdź na Polsatsport.pl