Bożydar Iwanow: Bolesny rozwód udanego związku RL9 z Bayernem. Szkoda...
W biznesie futbolowym jak w małżeństwie. Na początku bywa cudownie, jest miłość, radość, euforia, zrozumienie i współpraca na wielu frontach. Kiedy jednak zmieniają się oczekiwania obu stronom często trudno dojść do porozumienia. Następuje tak zwane zmęczenie materiału, a im większa przy tym "kręci" się "kasa", tym trudniej się rozstać. Związek Roberta Lewandowskiego z Bayernem też się rozpada. Szkoda, że w takich okolicznościach. Bo jedna i druga strona tak wiele sobie zawdzięcza.
O tym, co RL9 zrobił dla tego klubu wiedzą wszyscy i nie ma sensu tu tego przypominać. Ale przez wszystkie te piękne lata gry w Bayernie Robert przy wszystkich swoich kosmicznych liczbowych osiągnięciach miał jednak też stworzony komfort pracy. Czy też był „w strefie komfortu”, bo ten zwrot w ostatnim czasie dość mocno zyskał na popularności i częstotliwości jego używania. Klub szanował wartość swojego snajpera i przez cały czas jego obecności w Monachium nie sprowadził na Saebener Strasse żadnego piłkarza, który mógłby z nim w jakiś sposób konkurować, naciskać go, z nim rywalizować.
ZOBACZ TAKŻE: Robert Lewandowski nie chce przedłużyć kontraktu z Bayernem Monachium
Tajemnicą poliszynela było to, że robiono tak również dlatego, żeby nie denerwować „polskiego lwa”. Był tak dobry, że nie potrzebował konkurenta i miał czuć się z tym pewniej. Czy było to dobre czy złe, trudno powiedzieć. Bo z jednej strony z „Lewym” Bayern wreszcie wygrał Champions League, choć trzeba było na to czekać aż do 2020 roku, ale już sezon później odpadł w ćwierćfinale, kiedy Polak nie mógł w nim wystąpić bo doznał urazu przy Łazienkowskiej gdy odwiedziła nas Andora. Jego „zmiennik” Eric Choupo Moting niby strzelił nawet Paryżowi dwa gole, ale wiemy, że to obecność Polaka mogłaby zmienić przebieg tamtej rywalizacji. „Lewy” w trochę niższej formie w tegorocznej fazie ¼ i już tylko jedna bramka strzelona Villareal. A umówmy się - i to niekoniecznie komisyjnie - notoryczne wygrane w Bundeslidze nie wystarczą by spełnić aspiracje bawarskiego giganta. Bayern był przez lata trochę zdany na to, że ktoś musi dostarczyć piłkę do Polaka. Innego sposobu nie było. W innym razie kończyło się to tak jak z PSG czy „Żółtą Łodzią Podwodną” z małego hiszpańskiego miasteczka.
Ktoś powie, że przecież w Realu Madryt też wszystko uzależnione jest od Karima Benzemy, że gdy Francuza nie ma na placu, jakość ofensywna zespołu drastycznie spada. I pełna zgoda. Ale Karim przez wiele lat musiał znosić rolę adiutanta Cristiano Ronaldo i cierpliwie czekał na swój czas, który fantastycznie wykorzystał. Poza tym klub ściągając na Bernabeu m.in. Luke Jovica starał się mieć jakąś alternatywę. Okay, Serb okazał się totalnym niewypałem, zresztą podobnie jak inne transferowe flopy w postaci Edena Hazarda czy Garetha Bale’a – ale jednak klub miał drugą w teorii mocną „dziewiątkę” . A to, że Luka nie odnalazł się w Hiszpanii to już kompletnie inna sprawa.
Bayern miał się dobrze z Lewandowskim, ale Lewandowski z Bayernem też. Polak był najlepszy więc i najlepiej w całej lidze zarabiał. Traktowano go wyjątkowo, także pod kątem strategii transferowej i filozofii budowania kadry zespołu, którą sam Robert zresztą w pewnym momencie dość otwarcie krytykował. Ale mimo to przedłużał kolejne umowy nie tylko dlatego, że musiał. Dziś w momencie kolejnej mistrzowskiej fety w mediach więcej mówi się i pisze o innych liczbach niż te boiskowe. Szkoda, bo wydaje mi się, że te osiem dotychczasowych lat było na tyle udanych i owocnych dla stron, że warto byłoby rozstać się w innej atmosferze. Ale w futbolu jak w małżeństwie. Nawet najbardziej udane związki nie potrafią swej relacji przyjaźnie doprowadzić do końca i tego supła bezboleśnie rozsupłać.
Przejdź na Polsatsport.pl