Marian Kmita: Prezydencie Boricic - nie idźcie tą drogą
Wczoraj późnym wieczorem cała siatkarska Polska oklaskiwała na stojąco zawodników Grupy Azoty ZAKSY Kędzierzyn-Koźle, którzy po raz drugi z rzędu ograli Itas Trentino w finale Ligi Mistrzów. I czego chcieć więcej? Klub z kraju aktualnego Mistrza Świata potwierdza, że Polska siatkówką stoi i to tą na najwyższym sportowym poziomie.
Nic zatem dziwnego, że FIVB kieruje do naszego kraju najbliższe dwa mundiale. I ten z dawna planowany - żeński, i ten - przeniesiony z walczącej z całym demokratycznym światem Rosji - męski. I o ile światowa federacja siatkarska wie doskonale co robi, aby wznieść popularność tej gry na wyższy poziom, to już tego samego o federacji europejskiej powiedzieć z czystym sumieniem nie można.
Weźmy choćby pod lupę zakończone wczoraj rozgrywki Ligi Mistrzyń i Ligi Mistrzów, które - tak jak dla UEFA Champions League - powinny być dla CEV takim samym oczkiem w głowie. Niestety, europejska federacja siatkarska od wielu lat miota się w poszukiwaniu optymalnego modelu tych rozgrywek, ale zamiast być lepiej, to, z niewiadomych przyczyn, wszystko zmierza w odwrotnym kierunku. Format rozgrywek, których zwieńczeniem jest teraz tzw. Super Finals wydaje się być wyborem zdecydowanie chybionym. Rezygnacja z tradycyjnego Final Four nie tylko pozbawiła kibiców siatkówki doskonałej, dwudniowej zabawy, i dla tych kilku tysięcy obecnych duszą i ciałem na widowni w hali, i tych milionów siedzących przed telewizorem. Mało tego, dostarczyła wielu nieprzewidzianych kłopotów.
Po pierwsze, wielkim atutem tego produktu była rywalizacja czterech klubów w różnych terminach dla kobiet i dla mężczyzn. Zawody były klarowne, nie powodowały konieczności zbijania w jedno dwóch widowisk o zupełnie innych charakterach. Wszak nie od dziś wiadomo, że sport w wykonaniu kobiet i mężczyzn to nie to samo, każdy ma swoje zalety i wady, i próba zbudowania z tego jednego, całodniowego "show" jest obarczona olbrzymim ryzykiem niestrawności. Tak też się stało w Lublanie. Siedzieliśmy na widowni tego pięknego obiektu razem z dziesięcioma tysiącami kibiców wszystkich czterech drużyn przez bite sześć godzin i trudno powiedzieć, że było to komfortowe oglądanie najlepszych klubowych drużyn Europy. Pomijam fakt trudnego do zniesienia przez zwykłego śmiertelnika obowiązku koncentracji na tak długim dystansie czasowym, ale przede wszystkim dziwactw, które zaserwowano widzom w czasie tego maratonu. Przede wszystkim, poprzez przesterowany do granic absurdu poziom dźwięku, będącej pod kontrolą miejscowego DJ-a muzyki, całkowicie uniemożliwiono normalny doping kibicom przybyłym do Lublany z Trentino, Kędzierzyna-Koźla, Stambułu i Conegliano. Kiedy tylko próbowali się przebić przez ten disco-popowy hałas, ze swoimi klubowymi przyśpiewkami, to zaraz - najlepiej bawiący się tego dnia z samym sobą - miejscowy wodzirej, nokautował ich swoimi decybelami. I tak przez całe, bite sześć godzin. Zapalanie i gaszenie światła w hali, w czasie branych przez trenerów czasów, żeby na parkiecie wyświetlić jakieś graficzne bohomazy, też doprowadzało kibiców do szewskiej pasji, nie mówiąc już o realizatorach telewizyjnej transmisji. Stroboskopowe światło i dudniący dźwięk dokonywały psychicznego spustoszenia i generalnie wszystkiego tego wieczora było za dużo. Za głośno, za jaskrawo, ze sztucznie wywołanym poczuciem jakiegoś niepotrzebnego pośpiechu.
A na koniec - największe faux pas CEV - to symetryczne, wręczanie pucharów za zdobycie LM dla obu drużyn równocześnie. Przecież każde dziecko wie od dekad, że takich rzeczy po prostu się nie robi, choćby z szacunku dla wysiłku, jaki sportowcy wkładają, żeby zdobyć najwyższe trofeum. Ten czas powinien być dedykowany tylko im i nie powinni tego momentu z nikim dzielić. To chwila absolutnej "wyłączności", na odsłuchanie swojego i tylko swojego "We Are the Champions" im się zwyczajnie należała. Z jakich powodów CEV wpadł na pomysł, aby tak kontrowersyjnie zakończyć klubowy sezon, nie wiem. Kiedy pytałem ludzi lepiej zorientowanych w temacie ode mnie, niektórzy odpowiadali, że z oszczędności, inni że z głupoty i chęci poprawienia tego co dobre lepszym, a to przecież rzadko dobrze się kończy.
Cokolwiek leżało u podstaw takiego działania, ekipa prezydenta CEV Aleksandara Boricica konsekwentnie robi wszystko, aby ich reprezentacyjny produkt miał się coraz gorzej. I zamiast zadbać o porządek w rzeczach elementarnych, jak prosty i czytelny kalendarz rozgrywek, stałe dni meczowe i stałe sloty rozgrywania spotkań, to idzie w kierunku sportowego cyrku, którego zwieńczenie zabija przyjemność jego oglądania i w hali, i przed telewizorem. Więc gratulując naszym siatkarzom wielkiego sukcesu, należy mieć nadzieję, że w końcu, na wypadek kolejnego zdobytego pucharu LM, ktoś mądrzejszy w CEV pozwoli im w przyszłości prawdziwie poświętować. I nam też.
Przejdź na Polsatsport.pl